To wcale nie musi być smutne Boże Narodzenie. Tak wygląda świąteczne świętowanie w tropikach. Najlepiej wiedzą o tym misjonarze.
Noc świec
Boże Narodzenie w Kolumbii przypada w czasie wakacji (wszak od listopada do maja jest tu lato), kiedy to ludzie planują wypoczynek i rodzinne wyjazdy. Święta kojarzą się tu z fiestą, zabawą i tańcem, ale też z… zakupami! Niekoniecznie są to prezenty – Kolumbijczycy właśnie w okolicach Bożego Narodzenia zwykli kupować sobie ubrania, które noszą później przez cały rok.
Obchody Bożego Narodzenia rozpoczynają się bardzo wcześnie, bo już w nocy z 7 na 8 grudnia, w Niepokalane Poczęcie Maryi. – Tradycyjnie noc ta nazywana jest „nocą świeczek” – opowiada Br. Tomasz Basiński, kombonianin pochodzący z archidiecezji gnieźnieńskiej, aktualnie studiujący na Uniwersytecie Javeriana w Bogocie. – Około godziny 19.00 wszyscy wychodzą z domów i na chodnikach, przy wejściu do domów, na parapetach czy nawet w parkach zapalają setki małych, kolorowych świeczek. W ten sposób oświetlają drogę Dzieciątku Jezus, które jest już tuż-tuż. Niespełna tydzień później, 16 grudnia rozpoczyna się la Novena, czyli nowenna do Dzieciątka Jezus. Przez dziewięć dni rodzina i znajomi spotykają się na wieczornej modlitwie, prosząc małego Jezusa o błogosławieństwo na nadchodzący rok. W czasie tych spotkań śpiewa się już kolędy i dzieli bożonarodzeniowymi paczkami (los Bunuelom). Dzieci każdej nocy obdarowywane są słodyczami, często po prostu ryżem z mlekiem i rodzynkami, a dorośli jedzą la natilla, czyli specjalny, bożonarodzeniowy budyń z dodatkiem cytryny.
W najważniejszym miejscu domu staje nie choinka, ale żłóbek. W jego centralnym miejscu znajduje się oczywiście El Niño Jesús, Dzieciątko Jezus, przynoszące grzecznym dzieciom słodycze – zamiast naszego św. Mikołaja.
W wieczór wigilijny Kolumbijczycy spotykają się nie w domach, ale w kościołach i kaplicach. Tu najpierw biorą udział w uroczystej Mszy św., a potem świętują do rana. Pierwszy dzień Bożego Narodzenia to czas sjesty, a nasz drugi dzień świąt to dla nich już normalny czas pracy.
– Boże Narodzenie w naszej komboniańskiej wspólnocie jest bardzo specyficzne – mówi br. Tomasz. – Jako że jesteśmy misjonarzami, każdy z nas (a jest nas trzech), spędzi uroczystości w wybranym przez siebie miejscu, towarzysząc najuboższym, z ludźmi, którzy nie dzielą się ani opłatkiem, ani prezentami. Chociaż polski opłatek zawsze mam wtedy przy sobie i dzielę się nim z tymi, którzy są obok, przy okazji opowiadając Kolumbijczykom o tym „egzotycznym” zwyczaju i świętach w dalekiej Polsce. Kolędy też śpiewamy i słuchamy, na przemian tutejsze i te polskie.
Pasterka w buszu
W Tanzanii w grudniu także jest środek lata. Swoje święta tam spędzone wspominają Barbara i Aleksander Szanieccy, misjonarze świeccy.
Boże Narodzenie rozpoczyna się adwentowymi rekolekcjami, trwającymi przez cały tydzień. Cała parafia podzielona jest na wspólnoty, czyli grupy rodzin, spotykające się raz w tygodniu na modlitwie i formacji. Również rekolekcje odbywają się w takich właśnie wspólnotach. W programie są rozważania i adoracja Najświętszego Sakramentu, jest spowiedź i Msza św., ale jest również wspólny posiłek, który kobiety przygotowują ze składek całej wspólnoty. Dzięki temu ludzie nie rozchodzą się, ale w trakcie rekolekcji cały dzień spędzają na terenie kościoła.
Do świąt przygotowuje się również chór, ćwiczący pieśni i kolędy. Sprzątany jest kościół, często angażuje się w to młodzież. Żłóbek jest zwykle skromny, zbudowany z gałęzi i ozdobiony kolorami papierkami i sztucznymi kwiatami, a prezbiterium kościoła zdobią białe i żółte tkaniny.
Przyjście na Pasterkę nie jest tak proste jak w Polsce: do kościoła trzeba iść ciemnymi drogami, często przez busz. To niebezpieczne, dlatego przychodzą jedynie ci, którzy mieszkają niedaleko lub mają możliwość przenocowania u rodziny. Prawdziwie wielkie świętowanie zaczyna się w dzień Bożego Narodzenia.
– Kościół pęka wtedy w szwach od samego rana – wspominają państwo Szanieccy. – Wielu musi zadowolić się miejscami stojącymi, reszta siada na trawie wokół budynku kościoła. Msza św. Anielska trwa bardzo długo, czasami nawet cztery godziny. Chóry na zmianę śpiewają, dzieci z Dzieła Misyjnego tańczą, ludzie w kościele podrygują i aktywnie, wręcz spontanicznie, śpiewają kolędy. Wszyscy są radośni, uśmiechnięci, bo narodził się Zbawiciel, również w ich sercach. Na wsi panuje niewyobrażalna bieda, dlatego świąteczne jedzenie nie różni się od codziennego: ugali (kukurydziana papka), uji (rodzaj gęstej kaszki manny, przyrządzanej na słono), chicha (warzywo przypominające szpinak), pomidory, rzadko kiedy kawałeczek mięsa. Dekoracji w zasadzie nie ma: ludzie porządkują obejście i na tym koniec. Od kilku lat pojawiły się w miejskich sklepach koszmarne, kiczowate świecidełka z Chin oraz lampki choinkowe. Na taki luksus mogą sobie pozwolić tylko najbogatsi.
– Jest coś, co każda kobieta chciałabym mieć z okazji świąt. To nowy strój: suknia, kanga albo przynajmniej mtandivo do przewiązania wokół bioder – tłumaczą misjonarze. – Przed świętami tłoczno się robi w miejscach czerpania wody i przy stawach, gdzie tłumy kobiet piorą wszystko, co możliwe. Widać potem, że ich stroje, choć często bardzo już zniszczone, są czyste. Prezentów tu się nie daje, ludzie uważają, że największym darem jest dla nich nowo narodzone Dzieciątko i przybywający goście. Oczywiście my dla dzieci, zwłaszcza tych najbiedniejszych, zawsze mieliśmy jakieś drobiazgi.
Barszcz i cholera
Czy Polakom, którzy spędzają Boże Narodzenie na drugim końcu świata, nie brakuje polskich smaków i zapachów, tak mocno przecież kojarzących się ze świętami? Państwo Szanieccy wspominają jedną ze swoich Wigilii w Tanzanii. – Wieczerza była skromna, ale smaczna: ryż, kapusta z pomidorami zakwaszona winnym octem, zmielone, ugotowane i odpowiednio doprawione liście, podobne w smaku do kalarepy i smażona ryba. Mieliśmy też barszcz, który wysłany z Polski nie zdążył dotrzeć na poprzednie Boże Narodzenie, nawet opłatek, przysłany w liście. I jeszcze ciasto ananasowe na deser! Nasze mieszkanie zdobiła choinka, świecznik w kształcie ażurowej puszki i kwiaty gwiazdy betlejemskiej – też z polskiej przesyłki, bo tu zupełnie nieznane.
– A już drugiego dnia świąt, w św. Szczepana, zaczął się prawdziwy koszmar z chorobami – mówi pani Barbara. – Dziecko Pendo zachorowało na brzuszek. Wiliam dostał paskudnej infekcji wirusowej, więc umieściłam go w szpitalu, bo znów próbował sam się leczyć, tak że miał opuchnięte pół twarzy i ropne wycieki. W szpitalu byłam dwa razy, bo zabrakło przytulanek, tyle było dzieci. Na dodatek pojawiły się cztery nowe przypadki cholery, w tym u trojga dzieci. Kiedy pierwszy raz słyszałam o cholerze wystraszyłam się, ale potem traktowałam ją jak normalną, choć ciężką chorobę. Do tego wszystkiego zmagaliśmy się z okropną suszą, od ponad dwóch tygodni nie było deszczu: ludzie bali się, że nie będzie zbiorów kukurydzy, a to ich jedyna szansa na przeżycie. Ale wieczorną Mszę św. ofiarowaliśmy w intencji chorych i z prośbą o deszcz: następnego dnia i dzieciom się poprawiło, i deszcz wreszcie spadł…
Tak właśnie szybko przechodzi się od świętowania do prozy życia, nieraz bardzo ubogiego. – W Tanzanii ludzie posiedli umiejętność życia na minimalnej przestrzeni, przy minimalnych porcjach jedzenia i minimalnych potrzebach odzieżowych – tłumaczą misjonarze. – Nie wybrali sobie takiego stylu życia, ale musieli się do niego dostosować. Czy są mniej szczęśliwi od Europejczyków? Śmiemy twierdzić, że nie: oni naprawdę potrafią cieszyć się z drobiazgów, z tańca, ze śpiewu czy po prostu z rozmowy z drugim człowiekiem.