Logo Przewdonik Katolicki

Nikt nie pęka

Monika Białkowska
fot. M. Białkowska

Dla osoby żyjącej w pojedynkę wejście na cały dzień w dziewięcioosobową rodzinę to prawdziwy survival.

Nie będziemy udawać, że się nie znamy. Pierwszy raz spotkałyśmy się jako nastolatki w Katolickim Stowarzyszeniu Młodzieży. Przy drugim spotkaniu miałyśmy po 20 lat więcej, a Agnieszka była żoną Andrzeja i mamą siedmiu córek. Zapytałam, czy mogę do nich przyjechać. Zgodzili się, zapowiadając, żebym była przygotowana na wszystko.
Jadę do Warszawy. Walizkę mam za dużą do ich mieszkania. Każda zresztą wydawałaby się za duża, tu zagospodarowany jest każdy centymetr. Dziewięcioosobowa rodzina zajmuje mieszkanie, liczące zaledwie 43 mkw. W drzwiach wita mnie Benia. Ma sześć lat i od progu krzyczy: – Proszę zobaczyć, co potrafię! Potem kładzie się na brzuchu i stopami dotyka czubka głowy. Tereska uprzedza, że też tak potrafi, ale chwilowo nie może, bo właśnie złamała rękę. Halince wyginać się zabronił ortopeda, ale za to Halinka przynosi swoje rysunki na kartonikach od rajstop. Kobiece twarze zaskakują dojrzałością, aż trudno uwierzyć, że malowała je dziesięciolatka. Pytam Halinkę, czy potrafi narysować konia – potrafi. W tym czasie Tereska pokazuje mi żółtego kurczaka z zimnej porcelany i liść z wyrytym napisem: „Dla mamy i taty”. Trzyletnia Łucja opowiada, jak to fajnie było w niebie, kiedy czekała, aż rodzice po nią przyjdą. Ktoś opowiada historię pluszowego królika, utopionego w jeziorze. Chaos? Chaos. A ja nie zdążyłam jeszcze zdjąć kurtki i umyć rąk po podróży…
 
Z misiem i odciskami
Dziewczynek jest siedem. Najmłodsza Łucja ma trzy lata i właśnie rozpoczyna karierę przedszkolaka. Dwa kucyki, miś pod pachą i wielka troska o to, żeby na czas zdążyć do ubikacji: – Mamusiu, posiusiałam się na podłogę! – To posprzątaj, za chwilę przyjdę cię przebrać! Łucja bierze mopa i starannie ściera podłogę. Kiedy ostrzy sobie kredkę i śmieci spadają na wykładzinę, maszeruje po szufelkę i zmiotkę – powieszone tak nisko, żeby mogła po nie sięgnąć. Łucja pierwszą kanapkę zrobiła sobie pół roku temu. Mama była zajęta, więc na marudzenie o chlebek odpowiedziała: – To sobie zrób. Łucja wzięła kromkę chleba i dziecięcym nożykiem posmarowała ją nutellą.
– Myślałam, że ci z talerza wyskoczy ta parówka! – śmieję się następnego dnia, widząc, jak Łucja próbuje odkroić kawałek kiełbasy. – Ja potrafię kroić! – odpowiada Łucja poważnie. – Halinka mnie nauczyła!
Sześciolatka Benia ma odciski na dłoniach. Nie, nikt nie zagonił jej do przekopania ogródka. Jest zakochana w trapezie, zrobionym kiedyś przez dziadka dla taty. Potrafi wisieć na nim całymi godzinami, czasem głową w dół, i stąd te odciski.
Tereska, trzecioklasistka, dziś odkrywa dla siebie nowy smak – twarogu. Musi zmienić swoją dżemową dietę na coś zdrowszego, bo kilka dni temu złamała rękę. Już po raz trzeci. Jeszcze trochę boli, Tesia ze szczegółami opowiada mi o gipsie i pokazuje rysunek, jaki zrobiły na nim siostry. Niewielki, ale kolorowy, trzeba przyznać, że całkiem gustowny.
Halinka chodzi do piątej klasy. Poza tym, że świetnie rysuje, równie świetnie narzeka. Tak po prostu: w końcu ludzie są różni i nie wszyscy muszą widzieć szklankę do połowy pełną. Halinka widzi raczej pustą, choć nie można się oprzeć wrażeniu, że to raczej poza dziesięciolatki, która lubi odróżniać się od roześmianych sióstr. Kiedy przychodzi czas zabawy, Halinka zapomina o narzekaniu i przewodzi całemu towarzystwu.
 
Następny będzie autobus
Krysi (12 lat) i Magdy (14 lat) nie ma w domu. Przed wejściem do mieszkania stoi wózek inwalidzki. Na szczęście nie jest już potrzebny. Krysia przez dwa lata walczyła z kompleksowym bólem zlokalizowanego lewego podudzia, zwanym dawniej odruchową dystrofią współczulną. Ból uniemożliwiał jej chodzenie – a ona chciała startować w biegach przełajowych. Po rehabilitacji ból stał się mniejszy, jest szansa, że wózek będzie można oddać bardziej potrzebującym. Magda ćwiczyła balet i akrobatykę, ale za szybko urosła, więc jedna noga zrobiła jej się trochę krótsza. Obie dziewczynki wyjechały do Konstancina na miesięczny turnus rehabilitacyjny. Kiedy pytam Agnieszkę, jakim cudem wózek inwalidzki mieścił się w tym maleńkim mieszkaniu słyszę: – Krysia w domu nie jeździła na wózku. Skakała na jednej nodze.
Piętnastoletnia Monika jest w ostatniej klasie gimnazjum. Siedzi nad biurkiem i odrabia lekcje. Pyta tatę o allele. Agnieszka zdradza mi potem w sekrecie, że wymyślili z Andrzejem plan dla dziewczyn, kończących gimnazjum. Każda w wakacje po trzeciej klasie wyjeżdżać będzie w góry: tylko ona i tata. Taka wielka wyprawa ojca i córki, w tym trudnym czasie, kiedy tak łatwo jest stracić kontakt z dzieckiem.
Agnieszka kończyła studia pedagogiczne w Poznaniu. Pracę magisterską broniła, będąc w dziewiątym miesiącu ciąży z trzecim dzieckiem. Z Andrzejem poznali się dzięki KSM-owi. Czy planowali aż taką dużą rodzinę? – Wiesz, najtrudniej jest przy czwartym dziecku, bo wtedy trzeba zmienić samochód. A potem to w zasadzie wszystko jedno. Piąte? Szóste? Siódme? OK, fajnie, że jest! Dziewczyny już nas podpuszczają, że jakoś dziwnie teraz w domu, Łusia duża i żadnego niemowlaka nie ma? I coś o bracie przebąkują, że wreszcie by się przydał. Ale już nie ma takich samochodów, teraz musielibyśmy autobus kupić!
 
Ołtarzyk na półce
Mieszkanie jest małe. Dwa niewielkie pokoje, wąska kuchnia i łazienka. W większym pokoju mieści się siedem łóżek na trzech piętrach. Łóżka są atrakcją zwłaszcza dla gości, nawet nastolatki nagle dziecinnieją i z rozkoszą skaczą po drabinkach. Jedną ścianę zajmuje wielka szafa. Na środku stoi stół, przy którym wszyscy razem siadają do posiłków. Tu też bawią się, rysują i odrabiają lekcje. Choć z tymi lekcjami różnie bywa. – To siedem dziewczyn. Jak usiądą razem do lekcji, to za chwilę zaczynają gadać. Łatwiej jest, kiedy odrabiają osobno: część przy stole, część w małym pokoju, jedna może jeszcze w kuchni.
W małym pokoju mieści się kanapa rodziców, regał na książki i trzy biurka, upchnięte jedno przy drugim. Po kolacji (dziewczynki same sprzątają ze stołu, znoszą do kuchni talerze, mokrą szmatką przecierają stół), wszyscy zbierają się w małym pokoju. Monika, najstarsza z dziewczynek, zapala stojącą na półce świeczkę. Dopiero teraz widzę, że to rodzinny ołtarzyk. Wszyscy klękają. Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, modlitwa za rodzinę, do św. Michała Archanioła, za kapłanów… Recytują głośno, najgłośniej chyba mała Łucja, która udaje, że czyta tekst modlitw z kartki – ale przecież czytać jeszcze nie umie, a modlitwy zna na pamięć. Czy wierzyłam, że są jeszcze rodziny, które razem się modlą? Przyznam się: nie wierzyłam.
Kiedy pytam o początki takiej modlitwy słyszę: – Modliliśmy się razem już wtedy, kiedy byliśmy we dwoje z Andrzejem. I ta modlitwa szczególnie ważna była wtedy, kiedy było nam trudno, pomogła nam przetrwać. Ale w rodzinie nie jest przymusowa. Jak któraś z dziewczynek jest zmęczona albo ma zły nastrój, albo chwilę buntu, to nie przychodzi. Mnie samej się zdarza, że jak wieczorem czymś się zdenerwuję, to nie przychodzę, muszę ochłonąć. Wtedy dzieci modlą się tylko z tatą.
 
Nic nie jest typowe
Kiedy dziewczynki już położą się spać (Agnieszka skacząc po drabinkach otula każdą po kolei), siadamy w małym pokoju. Rozmawiamy – o codziennym życiu. O chorobach, które przytrafiają się dziewczynkom. O ich szkolnych, sportowych i harcerskich sukcesach. O wakacjach, na które tak trudno jest jechać razem. O Szlachetnej Paczce – w ubiegłym roku dostali suszarkę do ubrań. Coś, co wydaje się fanaberią, tu, w maleńkim mieszkaniu pełnym dzieci było palącą potrzebą. O książkach, które dziewczynki czytają: że wprawdzie próbują za jakiś Zmierzch chwytać, ale potem śni im się, że siostrę mordują, więc szybko książkę odkładają. O tym, że w tej rodzinie nie ma typowego dnia, bo zawsze dzieje się coś nowego. Wreszcie o mieszkaniu, które mają dostać lada tydzień, większym, z czterema pokojami. Oglądam zdjęcia z remontu i słucham o tym, ile jeszcze potrzeba. Bo i szaf nie ma, i stołu z krzesłami dla wszystkich, i lodówki porządnej, a jeszcze kuchenka by się marzyła, taka sześciopalnikowa z piekarnikiem na dwie blachy ciasta.
Przed snem Agnieszka zakłada pieluszkę Łucji, która przez sen już nie buntuje się, że jest duża. Potem kładę się spać w pokoju dziewczynek – na szczęście na parterze. Łucja opowiada coś przez sen.
 
Zęby umyję potem
Pobudka jest o 6 rano. Zrywam się, zanim dziewczynki zdążą przetrzeć oczy, żeby nie blokować im łazienki. Zęby postanawiam umyć za chwilę, kiedy będzie trochę spokojniej. Agnieszka szykuje śniadanie, Łucja stoi przed lustrem w wąskim korytarzu i śpiewa: „Róża czerwona, biało kwitnie bez, nikt z nas nie pęka, chociaż krucho jest”. I znów. I jeszcze raz. Dziewczynki sprawnie wymieniają się w drzwiach – umyć się i zwolnić miejsce następnej. Z ubieraniem nie ma kłopotu, bo w szkole obowiązują mundurki. Łucja, rozproszona gościem, zapomniała o swoim codziennym obowiązku – rozpakowaniu zmywarki, oczywiście z pomocą taty. Wciąż śpiewa, w międzyczasie pertraktując z Benią wymianę plecaków. Benia wychodzi dziś na grę terenową, potrzebuje mniejszy, więc Łucja weźmie ten z czarnym barankiem. Zanim usiądziemy do stołu, wszystkie dziewczynki są ubrane, a łóżka pościelone. Odmawiamy modlitwę przed jedzeniem. Po śniadaniu sprzątanie i już trzeba wychodzić do samochodu. Łucja zakłada najgrubszą z zimowych czapek – ta była na wierzchu, Agnieszka szybko wymienia ją na cieńszą. Teresce z gipsem na ręce trzeba pomóc zapiąć kurtkę. Benia postanawia jednak przepakować plecak, potem się okaże, że zapomniała termosu z herbatą. Wreszcie wsiadamy do samochodu. Agnieszka starego busa prowadzi z wielką wprawą, bez wahania parkując tyłem w najwęższych nawet miejscach. – Jestem przecież zawodowym kierowcą rodzinnym – śmieje się.
W drodze do szkoły odmawiamy głośno modlitwę kierowcy, potem poranną – Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo i prośbę o to, by zaczynający się dzień pełen był radości. Przed nami 20 km, na szczęście pod prąd warszawskim korkom. Szkołę w Józefowie prowadzi Stowarzyszenie Wspierania Edukacji i Rodziny „Sternik”, oddzielną dla dziewczynek i dla chłopców. Wszystkie poziomy: przedszkole, podstawówka, gimnazjum i liceum znajdują się w jednym miejscu, wszystkie też zaczynają i kończą zajęcia o tej samej porze. W szkole obowiązuje czesne, ale jest dogodny system zniżek dla rodzin i możliwość indywidualnych ustaleń wysokości czesnego. Szkoła w nowym budynku, otoczona ogrodem, świetnie wyposażona, naprawdę robi wrażenie. Odprowadzamy młodsze dziewczynki, starsze szybko uciekają do swoich koleżanek, tylko Tesia ze złamaną ręką wraca z nami. Wchodzimy jeszcze na chwilę do kaplicy, w której codziennie odprawiana jest Msza św. Na ścianie wisi obraz św. Josemaríi Escrivy. – Tam, pod ołtarzem jest skrzynka i każdy może wrzucić do niej swoją intencję – tłumaczy Tesia. – Ale ksiądz mówi, że jak już ktoś wrzuca, to powinien na tej Mszy być.
Klękamy na chwilę przed Najświętszym Sakramentem, Tesia modli się najdłużej.
 
Przepis na naleśniki
W drodze do domu trzeba załatwić kilka spraw. Odbieramy z księgarni zamówioną książkę. Przy okazji wchodzimy do sklepu z AGD, żeby pooglądać wymarzoną przez Agnieszką wielką, rodzinną lodówkę: obiekt westchnień i marzeń za cenę jak z kosmosu… Podjeżdżamy odebrać nowe okulary dla Tesi, próbujemy zobaczyć nowe mieszkanie (panowie robotnicy zrobili sobie wolne), a Agnieszka negocjuje przez telefon naprawę zacieków na suficie. Wreszcie krótkie zakupy, a Tesia wybiera trzy eklerki do kawy. Większe zakupy robią raz na tydzień, nikt nie lubi chodzić po galeriach, a noszenie każdego dnia trzech kilogramów ziemniaków nie ma sensu.
Obiady dziewczynki jedzą w szkole, a Agnieszka stara się przygotowywać raczej ciepłe obiadokolacje. Dziś postanawia zrobić coś, co nie mieści mi się w głowie: naleśniki. Przepis na naleśniki dla dziesięciu osób jest prosty. Należy wziąć półtora litra mleka, trzy jajka, kilogram mąki i wodę gazowaną. Smażenie tego na jednej patelni chwilę trwa, ale Agnieszka robi to, jednocześnie sprzątając mieszkanie. Sekretem sukcesu jest piekarnik, nastawiony na 50 stopni: gotowe naleśniki nie spieką się, a jednocześnie utrzymają temperaturę.
Zostawiamy naleśniki w piekarniku i wyjeżdżamy do Józefowa. Odbieramy najpierw małą Łucję, Halinka znajduje się sama. Agnieszka daje im kluczyki i każe poczekać przy samochodzie, my idziemy po Benię. W drzwiach wpadamy na zapłakaną Łucję. Zgubiła się Halince, nie widziała mamy, ale w ręku mocno ściśnięte trzyma kluczyki do samochodu. Mama musi przytulić, ale już jest dobrze. Łucja jest dumna, że jak należy dopilnowała kluczyków! I znów śpiewa, że „nikt z nas nie pęka”.
 
Na ratunek dinozaurom
W domu czeka już Andrzej, mógł dziś wyjść z pracy wcześniej. Dziewczynki nakrywają do stołu: są naleśniki, pieczarki, szpinak (Andrzej mówi dziewczynkom, że to zielony dżem, ale jakoś nie dają się nabrać) i domowe powidła. Jedzą i próbują dopchać się do głosu, każdy ma przecież tyle do opowiadania! Teresce trzeba naleśnika pokroić, Łucja jest dumna, że je już sama, a Benia uczy się sprawnego zawijania naleśnika w rulonik. Potem sprzątamy, bo Agnieszka z Benią za chwilę muszą być u pediatry. Ta siedzi jeszcze nad swoim naleśnikiem, ale ślady na sukience wskazują, że więcej uwagi niż naleśnikowi, poświęciła pustej już miseczce cukru pudru…
Kiedy pytam dziewczynki, czy nie fajnie byłoby mieć każda własny pokój, patrzą na mnie zdegustowane. Własny pokój? Że każda zamknięta w swoim? Za karę? Przecież to strasznie smutne musi być, tak każda oddzielnie!
Bawią się razem. Wyciągają gumowe zwierzątka. Halinka jako koń jest prowodyrem. Ja z moim kotem próbujemy zaprowadzić jakiś porządek. Ostatecznie razem z czerwoną pandą, wiewiórką, bobrem i obrażonymi na siebie nawzajem psami organizujemy wyprawę na ratunek dobrym dinozaurom. Przeprawiamy się przez jezioro z szalika mamy i pokonujemy złe, mięsożerne potwory. Kiedy wyprawa jest zakończona, dziewczynki zabierają się za budowanie domów. Każda ma swój kartonik po chusteczkach higienicznych: wycięły w nich okna, powiesiły firanki, teraz sklejają wszystkie w całość i rozdzielają zadania: ty zrobisz pokój, ty sypialnię, ty kuchnię, a ty ubikację. O, wodą może być ten biały koralik!
 
Z motylkiem na drogę
Agnieszka z Halinką wracają od lekarza. Andrzej wraca ze swojej piwnicy, gdzie ma mały warsztat. Czas siadać do lekcji. Agnieszka opowiada, że dziewczynki wcale nie czują, że ich rodzina jest inna. W szkole sporo jest dzieci z rodzin wielodzietnych. A kiedy czasem idą do koleżanek, to potem opowiadają – że gdzieś mają panią do sprzątania, ale u nas jest czyściej. I że one jednak wolą mieć więcej rodzeństwa niż więcej miejsca.
Czytam ich listy do św. Mikołaja. Czego mogą chcieć? Barbie, maskotek udających żywe, komputerów? Wcale nie. Chcą dywaników przed łóżko. Kapci. Ciepłych skarpet. Figurki zebry, niedźwiadka i hieny. Szkicownika i kredek. Czegoś słodkiego. Ciekawej książki. Materiałów do szycia – Magda odkryła swój talent, uszyje wszystkie firanki do nowego domu. Niebieskiej sukienki w kratkę. Krysia napisała, że chciałaby łupinki pistacji i obie z Agnieszką zastanawiamy się, po co jej to? I jeszcze dopisana przez dziewczynki lista „wspólne”: stół i dwanaście krzeseł do domu, zastawa stołowa, która byłaby jednym kompletem, chomik z pełnym wyposażeniem i dużo cierpliwości dla mamy.
Nie chce mi się od nich wychodzić. Jest ciasno, ale bezpiecznie. Na pożegnanie dostaję motyla i gwiazdkę z zaprasowanych koralików. Tesia jedną zdrową ręką obejmuje mnie w pasie, a Benia trzyma za nogę: – Ciocia, nie odchodź jeszcze!
I tak do was wrócę. Tyle radości w jednym miejscu uzależnia. W drodze powrotnej zatrzymuję się na stacji i sięgam do walizki. Chyba jednak nie zdążyłam umyć zębów… 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki