– Tu ja, tu Kiełkiewicz, tu mój brat, a tu ks. Skrzypczak – wspominał Eugeniusz Dulęba. – A tu za nami kościół. Niemcy go w czasie wojny spalili.
Zmarły we wrześniu Eugeniusz Dulęba z Rojewic był ministrantem bł. ks. Mariana Skrzypczaka i przyjmował z jego rąk Pierwszą Komunię Świętą. W 2010 r. został uhonorowany medalem „Zasłużony dla Archidiecezji Gnieźnieńskiej”. Spotykał się z dziećmi, żeby opowiadać im o wojnie i o księdzu, który przed laty był po prostu dobrym księdzem – i nikt nie spodziewał się, że umrze jako męczennik.
Męczennik
W październiku minęło 75 od śmierci ks. Mariana Skrzypczaka. O jego męczeństwie wiemy wiele. Późnym wieczorem przyszło do niego ośmiu młodych członków Hitlerjugend – z rewolwerami, bronią myśliwską, karabinem z bagnetem. Weszli na plebanię, wyłamując okno. Proboszcza nie znaleźli, na piętrze był tylko ks. Skrzypczak z siostrą i gospodynią. Próbowali go zranić bagnetem, później zepchnęli ze schodów i bijąc, kazali biec wzdłuż kościoła, w kierunku wsi. Kiedy był przy drzwiach zakrystii, dopadły go trzy strzały: w nogę, w serce i w głowę. Upadł na ziemię i głośno modlił się, by Jezus przebaczył tym, którzy strzelali. Gdy już nie żył, Niemcy pociągnęli jego ciało drogą w kierunku cmentarza i porzucili w rowie.
Dopiero rano parafianie znaleźli przy drzwiach zakrystii plamy krwi i mózgu i kierując się krwawym śladem, znaleźli ciało księdza. Przywieziono je na plebanię i obmyto. Mieszkańcy postarali się o zgodę na pogrzeb. Niemcy zastrzegli jednak, by nie był zbyt liczny, bo zaczną strzelać do zebranych.
Tak w wielkim skrócie wyglądało męczeństwo ks. Skrzypczaka. Świętość to jednak nie tylko męczeństwo.
Świat ks. Mariana
Jakiego ks. Mariana znał i pamiętał pan Dulęba? Jaki był ten młody ksiądz, administrator parafii w Glinnie Wielkim? Wiemy to, co zapisano w oficjalnych życiorysach: na studiach przeciętnie zdolny, później dobry organizator, który w Toruniu zorganizował zbiórkę pieniędzy na budowę plebanii w Glinnie Wielkim, sam oddawał też na ten cel swoje dochody. Troszczył się o dzieci, pomagał ubogim, angażował się w pracę z młodzieżą. Był dobrym kaznodzieją, życzliwy, skromny, bezpośredni w relacjach z ludźmi. Nikt spośród żyjących nic nowego nam już o nim pewnie nie powie. Zostają tylko zdjęcia – stare fotografie, które pozwalają patrzeć na przyszłego męczennika, który sam jeszcze nie wie, jak dramatycznie skończy się jego życie. Pozwalają patrzeć oczami ówczesnych dzieci na księdza i ówczesny świat – może oczami młodego Eugeniusza Dulęby? Ks. Marian pośród młodych dziewcząt z przepięknie haftowanymi obrusami. Z dziećmi na obozie, gdzie mali harcerze dzielnie salutują – nieświadomi, że za chwilę chwytać będą musieli za broń. Przy obieraniu ziemniaków – chyba pozowane, bo któż by ziemniaki strugał, siedząc w sutannie na trawie? W rzece, z podwiniętymi do kolan nogawkami. Na rodzinnym spotkaniu, przy stole zastawionym filiżankami ze złotymi uszkami. Głaskający zadowolonego psa. Przy ciemnym automobilu – ależ to musiało być wydarzenie na wiejskim podwórku! Na wycieczce rowerowej. Na plaży. Przed pomnikiem Leszka Białego. Wreszcie pod arkadami nowego kościoła w Rojewicach, który podobnie jak ks. Marian, miał służyć wiernym jeszcze przez długie lata, a wkrótce potem został przez Niemców zniszczony. Zwykłe, porządne i pełne życie, w którym nic jeszcze nie zapowiadało męczeństwa: zupełnie takie, jak nasze…