Przedpremierowy pokaz specjalny filmu Miasto 44 na Stadionie Narodowym wzbudzał wiele emocji sprawnie podkręcanych przez specjalistów od promocji. Niestety film Jana Komasy, opowiadający historię powstańców warszawskich, rozczarowuje, w pamięci pozostawiając tylko efekciarskie sceny apokalipsy.
Pokaz specjalny został zorganizowany z okazji 70. rocznicy powstania warszawskiego na kilka tygodni przed premierą kinową. Kilkanaście tysięcy warszawiaków mogło go zobaczyć na Stadionie Narodowym w warunkach raczej niesprzyjających oglądaniu jakiegokolwiek filmu. Ta masowość i nacisk na efekt: największy ekran, największa impreza premierowa filmu w Europie tłumaczy całą filozofię budowaną wokół Miasta 44. Twórcy bowiem marzyli o produkcji na skalę Hollywood. Stąd też pewnie pomysły sesji modowych z udziałem aktorek w strojach z epoki czy współpraca z polskim projektantem Robertem Kupiszem, który przygotował linię koszulek i chusty inspirowane „powstańczą modą”. Za spore pieniądze można je podobno kupić w sieci Empik. Najsmutniejsze jest jednak to, że ten rozmach promocyjny o złym smaku rzeczywiście mówi wiele o filmie. Zakochany w Coppoli, Polańskim i Spielbergu Komasa marzył o wysokobudżetowym filmie w amerykańskim stylu. Wyszła podróbka. Tego wieczoru największe oklaski dostali przed seansem obecni na Stadionie powstańcy. Kilkanaście tysięcy osób na stojąco złożyło im hołd nieprzerwanym aplauzem. Dwie godziny potem, po przydługiej, patetycznej i infantylnej końcówce oraz krótkich oklaskach, wszyscy się po prostu rozeszli.
Romans i przygoda
Jakie błędy popełnił Jan Komasa? Czy nie wolno mu było marzyć o hollywoodzkiej produkcji? Po świetnej Sali samobójców sprzed lat wszyscy pokładaliśmy w nim ogromne nadzieje, szczególnie na wieść o tym, że to właśnie on podjął się wyreżyserowania filmu o powstaniu warszawskim. Młode pokolenie nie ma swojego Kanału czy swoich Kolumbów. Tak, właśnie Jan Komasa był idealnym kandydatem na reżysera, który pokaże powstanie w nowy sposób. Sam mówi, że zajęło mu to osiem lat przygotowań. W Muzeum Powstania Warszawskiego miał nawet swój gabinet, w którym spędzał wiele godzin, czytając relacje uczestników, świadków, historyków. Od początku nie miał ochoty na tworzenie filmu rozrachunkowego, opcje za i przeciw nie interesowały go zupełnie. Chciał opowiedzieć historię młodych ludzi, którzy nie mieli wyboru: pragnienia życia w wolnym kraju było zbyt silne, by nie pragnąć walczyć. Od początku zarysem scenariusza był trójkąt miłosny: chłopak i dwie dziewczyny: jedna kocha się w nim bez wzajemności, druga ze wzajemnością. Są w jednym oddziale. Potem scenariusz na przestrzeni lat się trochę zmieniał. Twórcy wyraźnie zaznaczali, że Miasto 44 „nie jest filmem historycznym, ani dokumentem o przebiegu powstania. Mimo że rozgrywa się w walczącym Mieście, opowiada historię ludzi, a nie oddziałów czy barykad. Miasto 44 nie ma być argumentem w powstańczej dyskusji. Film ma przekazywać emocje, a nie ważyć racje czy odsłaniać kulisy decyzji sprzed 70 lat. To zostawiamy historykom. Nie szukamy spiżowych bohaterów. Miasto 44 nie jest filmem o polityce. Jest filmem o miłości, młodości i walce”. Komasa chciał zrobić film przygodowy z walką i miłością w tle. Groza powstania warszawskiego, historia młodych ludzi, którzy w imię najwyższych wartości poszli walczyć na barykady to doskonały materiał. Wszystko mogłoby się udać. Dlaczego nie wyszło?
Pierwsza moja refleksja była taka, że Komasa chciał za dużo, chciał w tym filmie zmieścić zbyt wiele i dlatego jest on po prostu bardzo powierzchowny. Chciał przedstawić w ciągu dwóch godzin losy grupy przyjaciół od maja 1944 do września 1944. A więc atmosferę przygotowań do powstania – te obrazy okupacyjnej codzienności, mimo wszystko jasnej i promiennej, zajęły już zbyt dużo czasu. Następnie reżyser umieścił bohaterów w oddziale, który przeszedł najcięższy szlak bojowy, podobnie jak „Zośka” czy „Parasol”: od Woli przez Starówkę aż na Czerniaków. Zmieścił więc w godzinie wszystkie najważniejsze epizody tych dzielnic: odbicie więźniów z Gęsiówki, strzelaninę na cmentarzu ewangelickim, rzeź Woli, wybuch czołgu pułapki na Starówce, walkę o wejście do włazu, kanały, sielskie życie w Śródmieściu, piekło Czerniakowa. Świat wokół staje się coraz bardziej straszny, apokalipsa przybiera koszmarne rozmiary, ale wciąż miałam wrażenie zbytniej powierzchowności. W żaden plan nie możemy się zagłębić, bo już trzeba iść dalej. Każda z tych historii to jak gdyby szkic prawdziwych wydarzeń. Okrucieństwo w końcu przybiera takie rozmiary, że przestaje robić wrażenie, staje się przekoloryzowane i komiksowe. A efekciarsko pokazana śmierć – to jest po prostu nieprzyzwoite.
Nietykalny
A w tym świecie nasz bohater, czy raczej bohaterowie, bo Komasa za bardzo nie wie, kto nim powinien być. Chłopak Stefan (w tej roli Józef Pawłowski) z nieobecnym zatroskanym spojrzeniem czy „Biedronka” (Zofia Wichłacz)? Z jednej strony dramaturgia filmu sugeruje, że oglądamy historię przemiany chłopaka, z maminsynka, który zastępuje rodzinie zmarłego ojca i chce jedynie „jakoś przeżyć” w mężnego bohatera pierwszej linii. Z drugiej strony w pewnym momencie towarzyszymy głównie „Biedronce”, którą w najniebezpieczniejsze miejsca pcha miłość do chłopaka. Ich losy oczywiście się splatają, ale nieprzekonywająco. Bowiem cały ten wątek romantyczny jest zupełnie pozbawiony dramatyzmu. Kompletnie nie wierzę Stefanowi, a jego decyzje są dla mnie zagadkowe. Między postaciami nie ma żadnego napięcia, żadnej chemii, nic się nie dzieje. I to nie dotyczy tylko głównego trójkąta miłosnego, dotyczy to wszystkich postaci. Przyjaźń? Miłość? Wrogość? Zazdrość? Niby wszystko to jest, ale ja tego nie czuję. Jan Komasa przyznawał się do inspiracji genialnym filmem wojennym Idź i patrz Elema Klimowa. Bohaterem tego obrazu jest dziecko, które obserwuje wojnę i okrucieństwa Niemców na Białorusi. Ta inspiracja stała się zbyt dosłowna, podobnie jak tamten chłopiec, Stefan z błędnym spojrzeniem idzie jak zjawa ulicami dawnego miasta, nieobecny, z innego świata. A na dodatek nie imają się go żadne kule. Oberwie w klatkę piersiową, poleży jakiś czas w szpitalu, niemal nieprzytomny przejdzie kanałami, a za dwa dni już jest w pełni sił. Wszyscy wokół padają jak muchy, a on żyje. Nie działa na niego nawet pocisk wystrzelony z lufy czołgu. Drażni też przesadna poprawność polityczna, która m.in. polega na tym, żeby przypadkiem nie pokazać żołnierzy AK jako samych aniołów. Trzeba było znaleźć wśród nich czarny charakter, a niech to będzie oficer AK dający młodej sanitariuszce siarczysty policzek i mający zamiar ją zgwałcić.
Poza granicą kiczu
Jan Komasa, który tak świetnie bawił się konwencjami w Sali samobójców tym razem stracił umiar. Mając za konsultanta amerykańskiego specjalistę od efektów specjalnych trzeba go było dobrze wykorzystać. Dobrze to znaczy widowiskowo. Wyszło niestety żenująco, a na szczycie najgorszych scen plasują się sceny miłosne. W zwolnionym tempie, wśród cudem omijających kochanków tańczących pocisków (to pewnie miała być przenośnia, że miłości nawet śmierć się nie ima), na linii ognia. Albo w piekle Czerniakowa, na gruzach, wśród płomieni i wybuchów, spleceni w wyrafinowanych pozach nadzy kochankowie w miłosnym uniesieniu przy akompaniamencie głośnego popu ze współczesnej elektro dyskoteki. Jednak pierwsze miejsce zdobywa scena z cmentarza ewangelickiego: Stefan biegnie (również w zwolnionym tempie), wokół niego same trupy, wszyscy strzelają, jest koszmarnie, to skraj obłędu. Ale żebyśmy dobrze zrozumieli tę scenę, reżyser proponuje nam wysłuchać piosenki Dziwny jest ten świat Niemena. Bo może nie zauważymy, że w tym świecie „jest tyle zła”. Pochwalę za to świetną scenę wybuchu czołgu pułapki na Starówce, to epizod niezapomniany, a grozę tej chwili czuję do teraz. Wyjście z kanałów i przejście Stefana i „Biedronki” ulicami nietkniętego jeszcze bombami Śródmieścia też robi nieprawdopodobne wrażenie. Beznadziejna obrona Czerniakowa z kulminacyjnym momentem braku amunicji. Młodzież będzie zachwycona scenami batalistycznymi. I to by było na tyle.
Mam dwie refleksje. Pierwsza to taka, że Andrzej Wajda nakręcił Kanał bez żadnych efektów specjalnych, skromnymi środkami, a pokazał o powstaniu wszystko. Druga to ta, że dotarło nagle do mnie, że mocniejsze obrazy pozostawiła we mnie lektura pamiętników „Zośkowców” niż komiksowe, przekolorowane i efekciarskie sceny filmu Miasto 44. Jaka szkoda.