Logo Przewdonik Katolicki

Widziałam zbyt wiele

Łukasz Kaźmierczak
Fot.

Czy powstanie warszawskie miało wpływ na moje powołanie zakonne? Bezpośrednio chyba nie, ale gdzieś tam w podświadomości zobaczyłam kruchość życia, ludzkie cierpienie i śmierć na ulicach.To zostało w pamięci na zawsze mówi siostra Janina Chmielińska, szara urszulanka, porucznik, w 1944 roku powstańcza sanitariuszka, pseudonim Chmiel.

Czy powstanie warszawskie miało wpływ na moje powołanie zakonne? Bezpośrednio chyba nie, ale gdzieś tam w podświadomości zobaczyłam kruchość życia, ludzkie cierpienie i śmierć na ulicach. To zostało w pamięci na zawsze – mówi siostra Janina Chmielińska, szara urszulanka, porucznik, w 1944 roku powstańcza sanitariuszka, pseudonim „Chmiel”.

Do powstania poszłam z młodzieńczymi ideałami, które – jak to u wszystkich młodych – podsycane były jeszcze brawurą, fantazją, mnóstwem fanfaronady i odwagi na pokaz. Kilka dni po wybuchu powstania warszawskiego skończyłam 17 lat. A potem zaczął się koszmar.

W czasie powstania służyłam jako sanitariuszka liniowa w zgrupowaniu „Siekiera-Kryska” na Czerniakowie. Naszym kapelanem był przyszły błogosławiony, ks. Józef Stanek, bardzo młody, nie miał nawet trzydziestki. Przyszedł do nas ze Śródmieścia w sutannie przyszłego biskupa Edwarda Materskiego. Oprócz posługi duszpasterskiej brał czynny udział we wszystkich naszych zadaniach: pomagał odgruzowywać budynki, zbierać rannych, przenosić ich, podawać lekarstwa. Był otwarty na każdą potrzebę. Pamiętam dobrze dzień 14 sierpnia, jakiś taki trochę luźniejszy moment przerwy między walkami. Ks. Stanek podszedł do mnie i do koleżanki, 15-letniej Danki Remiszewskiej „Remi”, i zapytał, czy nie chcemy się wyspowiadać. Byłyśmy wówczas w takiej fazie, że nie miałyśmy zbyt częstych kontaktów z Panem Bogiem. „Remi” nawet powiedziała: ja się chyba od roku nie spowiadałam. Ale zdecydowałyśmy się przystąpić do spowiedzi.

Dzień później ks. Stanek odprawiał Mszę św. na olbrzymim korytarzu szpitala na rogu ulic Rozbrat i Książęcej. Były flagi biało-czerwone, mnóstwo ludzi, głośne patriotyczne śpiewy, powiew wymarzonej wolności i nagle w połowie Mszy rozkaz: wychodzimy na ulicę, są nowi ranni. I dziwna sytuacja, dzień później „Remi” zginęła, biegnąc po rannych. Tamta spowiedź i Komunia św. były jej ostatnimi w życiu. Zupełnie tak jakby ks. Stanek przeczuwał, że powinien wówczas podejść właśnie do nas. A potem był pogrzeb „Remi” – jedyny prawdziwy pogrzeb, jaki pamiętam z powstania: chłopcy wykopali dół, były przemówienia dowódców, pośmiertne odznaczenie, słowa ks. Stanka. A później, już pod koniec września, to on poszedł do Niemców z białą flagą, próbując nawiązać z nimi jakieś porozumienie. Skończyło się tak, że go zamęczyli na śmierć.

Myśmy na Czerniakowie mieli potem bardzo gorąco. Chodziłam po rannych, wyciągałam ich razem z koleżankami spod gruzów, a niekiedy mogłam tylko bezradnie słuchać, jak wołają o pomoc, przysypani gdzieś głęboko pod ruinami. Do tego ciągły ostrzał artyleryjski, bomby i „gołębiarze” strzelający do wszystkiego, co się rusza. A Niemcy sukcesywnie zaciskali pierścień okrążenia. W końcu po nas przyszli, esesmani i własowcy – najgorsi z najgorszych. Usłyszeliśmy: raus, schnell, wychodzić. Nasz dowódca, pani prof. Irena Semadeni „Doktor Konstancja”, pilnowała, żebyśmy nie mieli na ramionach opasek powstańczych. Na zewnątrz piękne słońce, ja z przewieszoną przez ramię torbą sanitarną. Niemcy zobaczyli, że nas młodych jest tam bardzo dużo, wpadli w szał, zaczęli bić, kopać, rozstrzeliwać po kolei, człowieka po człowieku. Trwało to dobre pół godziny, na moich oczach zabito w ten sposób kilkadziesiąt moich koleżanek i kolegów. Pamiętam, że jedna z dziewczyn załamała się psychicznie i zaczęła wołać: „Błagam, niech mnie pan nie zabija…”. Oczywiście kopnął ją, a potem zabił.

W pewnej chwili doszli do wniosku, że szybciej będzie nas rozstrzelać zbiorowo i ustawili pluton egzekucyjny. Ja stałam na końcu tego szeregu. Mocno się trzymałam za rękę z „Urszulą”, łączniczką ze Starówki. I tylko myślałam: „Czy będzie bardzo bolało?” i żeby krzyknąć „Jeszcze Polska nie zginęła!”. W pewnym momencie jakiś Niemiec podskoczył, chwycił mnie mocno za rękę, wyciągnął z tego szeregu i całą siłą pchnął daleko, w gromadę kobiet z dziećmi. A wraz ze mną wyskoczyła trzymająca mnie za rękę „Urszula”. Myślałam, że będzie strzelał w plecy, ale nie, odeszłyśmy spokojnie. Chwilę później wszyscy pozostali zostali rozstrzelani. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego to zrobił. Może miał córkę w moim wieku? A wyglądałyśmy okropnie, ja miałam zabandażowane ranne kolano, brwi i rzęsy opalone od wybuchu „goliata”, zakrwawioną spódnicę. Widocznie wszędzie, nawet w największym piekle, znajdą się ludzie, którzy będą ratować. Ale i Pan Bóg miał pewnie wobec mnie jakieś swoje inne plany.

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki