Pierwszy zginie zaraz po rozpoczęciu Godziny „W”. To ksiądz Tadeusz Burzyński. Kościół chce ogłosić go błogosławionym. Dominikanina Michała Czartoryskiego i pallotyna Józefa Stanka beatyfikował Jan Paweł II. Podziemne pismo „Walka” w tamtych dniach: „Dwa są symbole sierpniowego Powstania Walczącej Warszawy: biały orzeł na czerwonym tle i ksiądz z biało-czerwoną opaską”.
To kapelani powstania warszawskiego. Niektórzy mówią, że byli jego duchowymi przywódcami.
Ofiara
Około stu pięćdziesięciu. Tylu ich było. Czterdziestu zginęło w czasie sześćdziesięciu trzech dni walk w pozostawionej w samotnym boju stolicy. Czyli co czwarty. Odprawiali Msze św. dla walczących akowców i cywilnych mieszkańców stolicy, posługiwali w powstańczych szpitalach, błogosławili śluby, prowadzili pogrzeby poległych. A przede wszystkim: krzepili ducha.
Historyk Norman Davies, autor monumentalnego dzieła Powstanie ’44, napisze: „W miarę jak śmierć we wszystkich możliwych formach obejmowała panowanie nad miastem, religia rzymsko-katolicka, która przywiązuje tak wielką wagę do odkupienia i życia wiecznego, nabierała coraz większego znaczenia”. Przez kilkadziesiąt lat odmawiano im miana bohaterów. Ludowa władza szykanowała ich tak samo, jak innych uczestników powstania. Niektórzy trafili do więzienia. Uznania doczekają się dopiero w wolnej Polsce – będą już u schyłku życia. Ostatni zmarł kilka lat temu. Tak mało o nich wiemy.
Rozterki
Mieli wątpliwości. Najpierw te natury polityczno-wojskowej: czy jest sens wywoływać powstanie? – Z pistolecikami na czołgi i samoloty? – burzy się w przeddzień rozpoczęcia walk ksiądz Wacław Karłowicz, pseudonim „Andrzej Bobola”. – Sami nie wygnamy Niemców z Warszawy – perswaduje. Na próżno. Rozkazy wydane. Powstania nikt już nie zatrzyma.
Mimo wątpliwości ksiądz Karłowicz będzie jednym z najbardziej brawurowych kapelanów na Starówce. Przeciwny powstaniu, widzi sens swojej kapłańskiej, ale też patriotycznej i obywatelskiej powinności. Jak wtedy, gdy prowadzi po czterdzieści pogrzebów dziennie. Albo gdy z płonącej katedry wynosi zabytkowy krucyfiks i niesie pod ostrzałem do kościoła dominikanów.
Wątpliwości były też głębszej natury. Spokoju nie daje im nakaz Jezusa: „Miłujcie waszych nieprzyjaciół”. Jak go stosować w sytuacji wojny? Czy godzi się strzelać do drugiego człowieka, nawet jeżeli nosi mundur wrogiej armii?
Rozterki przeżywa ksiądz Jan Zieja, pacyfista z przekonań. Ostrzega akowców przed pokusą walki ze złem, z której wyrasta nowe zło. Mówi, że tylko Chrystus uczy, jak godnie, bez szkody dla siebie i drugich, przeciwstawić się temu. „Uczył nas, że w naszej postawie, w ustosunkowaniu się do zła, nie może być najmniejszej przymieszki zła” – mówi o postawie Jezusa. Ksiądz Jan Salamucha znajdzie taką odpowiedź: „Miłość nas zmusza czasami (niech się jagnięco wzniośli pacyfiści nie gorszą) nawet do zabijania innych – i zawsze w imię jakiejś miłości, przy jednoczesnym świadomym uwalnianiu się od jakiejkolwiek nienawiści”.
Umieją oddzielić kapłańską posługę od żołnierskiego obowiązku. Nie walczą z bronią w ręku. Wiedzą, że są od spraw duchowych.
Duch
15 sierpnia 1944. Uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny i Święto Żołnierza. Na niespokojnym Powiślu Mszę odprawia ojciec Czartoryski, kapelan Zgrupowania „Konrad”. Na dziedzińcu jednej z kamienic polowy ołtarz, krzyż owinięty białym jedwabiem, polski orzeł, kwiaty. Dookoła płoną domy, słychać strzelaninę, a na kapelanie nie robi to wrażenia – przynajmniej nie daje nic po sobie poznać. Mówi płomienne kazanie o wolności, poświęceniu. Jeden z żołnierzy „Konrada”: – Gorące słowa otuchy uskrzydlały nas i mobilizowały do większych wyrzeczeń, czuliśmy się jedną wielką rodziną, walczącą o swój byt i godność. Miesiąc później, Czerniaków. Powstanie dogorywa. Pułkownik Jan Mazurkiewicz, dowódca Zgrupowania „Radosław”, prosi jezuitę Józefa Warszawskiego, żeby odprawił Mszę. – Ustają mi chłopaki. Trzeba coś tam dać do wnętrza – mówi dowódca najbardziej elitarnego oddziału Armii Krajowej w powstańczej Warszawie.
Dowództwo dobrze wie, jak ważnym wsparciem dla powstańców jest religia. Przywódca sił powstańczych generał Antoni Chruściel – „Monter” wydał rozkaz, w którym nakazał, by na pobudkę żołnierze odmawiali: „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Mario”, „Wierzę w Boga” i śpiewali „Kiedy ranne…”. Wieczorem przy apelu mieli śpiewać „Wszystkie nasze…”, odmawiać „Anioł Pański” i trzy razy „Wieczny odpoczynek” za poległych. Generał Tadeusz Bór-Komorowski, komendant główny Armii Krajowej, będzie wspominał Mszę, jaką ksiądz Warszawski odprawiał w jego kwaterze. Nad budynkiem latały niemieckie bombowce. Gdy spadały bomby, żołnierze kuli głowy. A jezuita stał dzielnie przy ołtarzu. „Bór”: „Odprawiał nabożeństwo, jakby to było w najzacniejszym kościółku. Za jego przykładem obecni na Mszy przestali zwracać uwagę na niebezpieczeństwo i modlili się spokojnie dalej, mimo coraz bliższych i coraz gwałtowniejszych wybuchów”.
O roli, jaką odgrywają kapelani, wiedzą doskonale ich oprawcy. Uważają ich za „bandytów” gorszych od akowców. Księdza Stanka powieszą szyderczo na jego stule.
Etyka
Wymagają od powstańców. To nie tajemnica, że w powstańczych szeregach nie zawsze dzieje się najlepiej. Jest dużo picia, są kradzieże (na przykład zapasów żywności), nie wszyscy młodzi akowcy potrafią – mówiąc oględnie – dobrze się prowadzić. Ksiądz Stefan Kowalczyk, naczelny kapelan powstania, napomina w specjalnym rozkazie: „Nie ten jest żołnierzem Polski, nie ten walczy o Jej wolność, kto tylko z bronią w ręku walczy na szańcach, ale ten, który walcząc i krwawiąc, daje jednocześnie Ojczyźnie swoją duszę jasną i czystą”. Ostrzega: „Ofiary zanieczyszczonej brudem zmysłów, splamionych grabieżą dobra ogólnego, obniżonej pijaństwem – Bóg nie przyjmie”.
Obecność
Mógł się uratować. Mieli dla niego cywilne ubranie. Namawiali, żeby szedł z nimi. Ojciec Czartoryski propozycję odrzuci: – Nie zdejmę szkaplerza. Jestem potrzebny tym chłopcom. Ci chłopcy to ciężko ranni powstańcy. Leżą w polowym szpitalu na Powiślu. Wycofujący się akowcy nie zdołali ich ewakuować. Wszyscy wiedzą już, co esesmani robią z rannymi. Ich kapelan też to wie.
Ksiądz Salamucha także zostanie z rannymi. – Jestem za wysoki, nie zmieszczę się w kanałach – żartuje, gdy namawiają go do ewakuacji z Ochoty do Śródmieścia. Już na poważnie przyzna, że nie potrafiłby być kapłanem, gdyby ich zostawił. Też nie zdejmie sutanny – nie chce udawać, że jest kimś innym. Czartoryskiego zastrzeli esesman. Salamuchę – pijani rosyjscy żołnierze kolaborujący z Hitlerem.
Niektórzy będą potem mówić, że niepotrzebne te śmierci. Ojciec Maksymilian Kolbe uratował w Auschwitz przynajmniej życie współwięźnia. A ranni powstańcy i tak by umarli od śmiertelnych ran. Jaki więc sens miała dobrowolna śmierć kapelanów? Przymnożyli tylko ofiar.
A jednak miała
O poświęceniu Michała Czartoryskiego współczesny dominikanin Dariusz Kantypowicz mówi: – Zostawił nam przesłanie, że nawet gasnące życie ma wartość. Przecież wiedział, że ci ranni i tak niedługo umrą. Ale chciał, żeby mieli poczucie, że ktoś przy nich został.
*
Oddajmy jeszcze głos mistrzowi Daviesowi:
„Religia była najważniejsza dla ludzi, którym przyszło żyć in extremis i którzy codziennie stawali w obliczu śmierci. Żaden opis Powstania nieukazujący roli religii w doświadczeniu żołnierzy i cywilów nie jest wart, aby go czytać”.
Korzystałem z mojej książki „Duch’44. Siła ponad słabością”, wydanej przez Wydawnictwo WAM.