Sezon poprzedzający igrzyska w Soczi zwiastował naprawdę świetne wyniki. Było drugie w historii startów zwycięstwo w zawodach Pucharu Świata w Veysonnaz, szóste miejsce w klasyfikacji generalnej w snowcrossie. Mateusz Ligocki w naszej pierwszej rozmowie przeprowadzanej przed rokiem podczas porannego treningu w austriackich Alpach mówił wprost: „Stać mnie na zajęcie wysokiej lokaty na igrzyskach. Z każdym z zawodników ze światowej czołówki już wygrywałem wielokrotnie, więc czemu nie mam tego powtórzyć na olimpiadzie?”.
Finlandia
Optymizm Mateusza z października zmącony został miesiąc później. Na zgrupowaniu w Finlandii sparaliżował go nagle ból. – Ból łokcia, nóg jest tak ogromny, że nie życzę takiego nawet największemu wrogowi – mówił. – Jestem teraz leczony antybiotykami i to już dziewiąty dzień, a nie wiedzieć kiedy przyplątała mi się jeszcze borelioza. Z tym startem na igrzyskach może być jeszcze różnie – dzielił się ze mną na początku choroby. Już wtedy był tak osłabiony, że samodzielnie nie był w stanie napędzać rękoma kół wózka inwalidzkiego, na którym się poruszał. – Sześć i pół roku temu miałem podobne problemy i po dziesięciu dniach wszystko ustąpiło, może teraz będzie podobnie – nie tracił nadziei. Podobnie jednak nie było. Bakteryjne zapalenie stawów dało Ligockiemu mocno do wiwatu. Na Boże Narodzenie, o którym rozmawialiśmy kilka tygodni wcześniej ze szpitala wyjeżdżał na wózku. – Od rana ubieram choinkę, robię porządek w moim pokoju, razem z braćmi pomagam w kuchni. Zresztą przy przygotowaniu potraw jest zawsze fajna atmosfera. To jest czas, kiedy możemy spokojnie porozmawiać, pobyć razem. Dla mnie to jest niezwykle cenny czas, tym bardziej że poza domem jestem jakieś 220–250 dni w roku – mówił jeszcze w październiku. Atmosferę tych świąt zmąciła tym razem choroba. I walka z czasem o powrót. O start na trzecich igrzyskach.
Jeden procent
Kiedy główni rywale do medalu olimpijskiego ostro ćwiczyli na stokach, Mateusz przyjmował seriami lekarstwa i kroplówki. Tych ostatnich naliczył blisko siedemdziesiąt. Najpierw oddział zakaźny w rodzinnym Cieszynie, potem reumatologia w Ustroniu. Mateusz wspominając tamten czas, nie potrafi ukryć wdzięczności dla zaangażowanych w pomoc lekarzy, ale i wspierającej go każdego dnia rodziny. Przez półtora miesiąca schudł sześć kilogramów. Kiedy pierwszy raz 20 stycznia pojechał na kontrolę do Centralnego Ośrodka Medycyny Sportowej, dzień przed tym, gdy ogłaszano olimpijskie nominacje, lekarze dziwili się, po co przyjechał. On prosił, by nie wbijali pieczątki z napisem „niezdolny”, bo do olimpijskiego startu ma jeszcze trzydzieści dni i na pewno zdąży. – Ale jaką ty masz szansę? Jeden procent? – mówili. Odpowiadałem: To pozwólcie mi o ten jeden procent powalczyć – Mateusz nie odpuszczał. Pozwolili. Dziesięć dni przed startem znów na nogi przypiął snowboardową deskę. To, że tak się stało to zasługa nie tylko lekarzy i rodziny, ale i tych, którzy pozwolili mu na treningi w dzień i w nocy przy sztucznym oświetleniu, wtedy, gdy nikogo już na stokach w Wiśle i Palenicy-Ustroniu nie było. Sprawa startu miała rozstrzygnąć się na dzień przed wylotem do Soczi – 9 lutego. Znów badania w Centralnym Ośrodku Medycyny Sportowej, ale tym razem upragniona zgoda na start. Jeszcze potrzebne było ostateczne potwierdzenie w Poliklinice na miejscu, w Soczi. Badania wyszły dobrze, choć hematokryt mógł niepokoić. Hemoglobinę miał na poziomie poniżej 12. Norma dla mężczyzn mieści się w przedziale od 12,5 do 18,0.
Zwycięstwo
Mgła opóźniła długo wyczekiwany start o jeden dzień. – Dla mnie to był kolejny dzień na dopieszczenie ustawienia deski. Przecież spędziłem na niej tylko około 10 dni – mówił w Soczi. Trasę w rosyjskim kurorcie przejechał wcześniej już kilka razy. – W próbie przedolimpijskiej nie poszło mi najlepiej, ale tydzień po niej w Szwajcarii stanąłem na pierwszym w sezonie podium Pucharu Świata. Dwa lata wcześniej były tam zawody o nieco niższej randzie – Pucharu Europy i byłem w nich trzeci i siódmy, ale co warte podkreślenia udało mi się w Soczi już wygrać ze wszystkimi z czołówki – wyliczał jeszcze w styczniu. Wtedy wciąż wierzył też w łut szczęścia: „czołówka mojej konkurencji jest bardzo wyrównana, kiedy w kwalifikacjach jedzie najlepsza czterdziestka, czasem tego pierwszego od ostatniego dzieli 1,5 sekundy”. 17 lutego stanął na starcie. Na rywalizację z konkurencją nie miał szans. Dojechał na metę ostatni w swoim biegu, po drodze przewracając się pod koniec trasy. – Warunki były trudne, śnieg miękki. Oprócz tego moje przygotowanie wydolnościowe nie jest zadowalające. Postawiłem na to, że będę walczył. Walczyłem i nie udało mi się. Musiałby stać się cud, żebym przeszedł jedną rundę, ale cuda się zdarzały [wcześniej]. Już nawet lekarze we mnie nie wierzyli i tu się mi udało. Dalej się nie udało, ale przynajmniej mogłem reprezentować Polskę – mówił dziennikarzowi „Przeglądu Sportowego” na mecie owinięty w biało-czerwony szalik, który założył jeszcze na trasie zaraz po upadku. Nie udało mu się zdobyć medalu, udało mu się jednak przezwyciężyć chorobę, hartem ducha, wiarą i nadzieją. Kilka godzin później na moje gratulacje, Mateusz odpisał pełen optymizmu: „Dzięki Michał za dobre słowo! Odbiję sobie w Korei, a jak nie tam, to w Krakowie w 2022!”.
Walka trwa
Dziś o swojej chorobie rozmawiać nie chce. Choć jego stan jest lepszy, a bóle stawów dzięki środkom przeciwbólowym rzadziej mu dokuczają, wciąż się z nią zmaga. Pytania o nią bardzo go męczą. – Z tą naszą rozmową pewnie byłoby inaczej, gdybym był zdrów jak ryba. Niestety na razie tak nie jest. Wczoraj odebrałem ponownie wyniki badań. Czeka mnie po raz drugi terapia antybiotykowa, tym razem kilkumiesięczna, co mnie zmartwiło bardzo, bo leki przeciwzapalne biorę regularnie od grudnia. Wierzę jednak, że wszystko dobrze się skończy. Fajnie byłoby wrócić do wyczynowego uprawiania sportu, ponownie osiągnąć sukcesy na arenie międzynarodowej – napisał w e-mailu do mnie Mateusz. Jeszcze jeden przykład na to, jak wielkim jest wojownikiem. Co warte jednak podkreślenia – wojownikiem z wrażliwym wnętrzem. To ostatnie ukształtowali rodzice i babcia, którzy zaszczepili w nim głęboką wiarę. – Wiara jest dla mnie bardzo ważna. Wiem, że bez niej bym sobie nie poradził. Kiedyś w świadectwie dla akcji „Nie wstydzę się Jezusa” przytoczyłem dwie fantastyczne dewizy mojej zmarłej babci: „Bez Boga ani do proga” i „Jeśli Bóg jest na pierwszym miejscu, wszystko jest na swoim miejscu”. Staram się nimi kierować w moim życiu – mówił w naszej rozmowie z października. Oby i tym razem Bóg dał mu potrzebne zdrowie i sukcesy na miarę medalu na kolejnych igrzyskach olimpijskich.
Największe osiągnięcia:
W zawodach Pucharu Świata w snowboardcrossie Mateusz odniósł dwa zwycięstwa w Valmelanco (2008 r.) i Veysonnaz (2013 r.), zajął też drugie miejsce w Valley Nevado (2004 r.) i cztery razy trzecie miejsce w Badgenstein, Sungwoo i Chapelco (wszystkie w roku 2008) oraz Valmalenco (2010 r.). Szósty zawodnik światowego rankingu olimpijskiej konkurencji snowboardcross za zeszły rok. Jest też zdobywcą trzeciego miejsca w generalnej klasyfikacji Pucharu Europy SBX sezonu 2012/2013 (m. in. dzięki największej liczbie zwycięstw w poszczególnych edycjach pucharowych). Od 1997 r. zdobywał tytuły mistrza Polski blisko 30 razy praktycznie we wszystkich snowboardowych konkurencjach. Jeden z najaktywniejszych zawodników światowego snowboardu – ok. 300 startów w zawodach federacji FIS – odpowiedzialnej za organizację zimowych igrzyska olimpijskich.