Siedem złotych medali, cztery srebrne i jeden brązowy, łącznie dwanaście – tyle zdobyli polscy lekkoatleci podczas niedawnych mistrzostw Europy w Berlinie. Dorobek godny największych osiągnięć polskiego wunderteamu lekkoatletycznego z lat 50. i 60.
Teraz proszę spojrzeć na to: 26 medali złotych, 15 srebrnych i 20 brązowych, łącznie 61 krążków – to także dorobek polskich lekkoatletów podczas mistrzostw Europy w Berlinie. Tyle że tych dla osób niepełnosprawnych. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że ci sportowcy walczą w większej liczbie konkurencji podzielonych na klasy niepełnosprawności, a zatem medali do zdobycia jest więcej, to i tak nie do zbicia jest fakt, że Polska wygrała na tych zawodach klasyfikację medalową.
Przełom? W gruncie rzeczy nie. Polski sport osób niepełnosprawnych zawsze znajdował się w światowej czołówce, znacznie bliżej jej niż w wypadku sportu pełnosprawnych. W 1980 r. na przykład, podczas igrzysk paraolimpijskich rozgrywanych w Holandii, polska reprezentacja zajęła w klasyfikacji medalowej drugie miejsce, jedynie za USA. Zdobyła wówczas, uwaga, 177 medali, z czego 65 złotych!
Ale mówimy o Polsce, w której dopiero po 2000 r. przyjazne niepełnosprawnym autobusy niskopodłogowe stały się standardem miejskiej komunikacji, dopiero niedawno zaczęto obniżać krawężniki i wymagać w budynkach wind i podjazdów dostosowanych do potrzeb osób na wózkach. W tym kontekście sukcesy polskich sportowców niepełnosprawnych są zupełnie nieadekwatne do standardów ich codziennego życia. To może być właśnie clue sprawy.
Walka z sobą
W 2012 r. mieliśmy do czynienia z wydarzeniem, które dobrze obrazuje zmiany, jakie zaszły w polskim sporcie niepełnosprawnych. Otóż Londyn gościł wtedy najpierw igrzyska olimpijskie, a następnie paraolimpijskie. One też mają znicz i pięć kółek na fladze, ale nie należy ich jednak mylić. Kiedyś faktycznie uważano, że zawody niepełnosprawnych powinny być częścią igrzysk olimpijskich. W 1948 r. Londyn organizował pierwsze takie zawody. Robił to dla sportowców, którzy podczas wojny stali się inwalidami, aby mimo tego nie wykluczać ich z rywalizacji sportowej. Tyle że londyńska koncepcja, by włączyć niepełnosprawnych do igrzysk olimpijskich, szybko upadła.
„Nie w tym rzecz, by niepełnosprawni walczyli z pełnosprawnymi. Nie mają wtedy szans. Rzecz w tym, aby walczyli z sobą. To znaczy, aby rywalizowali ze sobą nawzajem, ale i z własnymi ograniczeniami” – mówił wówczas dr Ludwig Guttmann, niemiecki Żyd, który w latach 30. musiał wyjechać z hitlerowskich Niemiec do Wielkiej Brytanii. Tam zajmował się rehabilitacją inwalidów wojennych oraz osób cierpiących na uszkodzenie rdzenia kręgowego. Uznawał, że nie ma lepszej rehabilitacji niż wysiłek i sport. To właśnie on zaproponował, by dla osób niepełnosprawnych stworzyć odrębne igrzyska. Wszak w starożytnej Grecji igrzyska w Olimpii także nie były jedynymi. Początkowo te organizowane od 1960 r. zawody odbywały się w innych miastach niż olimpijskie, dopiero od 1988 r. i igrzysk w Seulu organizatorem jest to samo miasto.
„Mało estetyczni”
Telewizja Polska w 2012 r. pokazywała obszernie londyńskie igrzyska olimpijskie, ale z transmisji paraolimpijskich się wycofała. To oburzyło niepełnosprawnego pływaka Krzysztofa Paterkę, paraolimpijczyka z Poznania. Na swym blogu napisał pod adresem TVP: „Na dwa dni przed wylotem czytam takie pokrzepiające słowa: «wiesz, niepełnosprawni są mało estetyczni, trudno ich ciekawie pokazać». Walcie się w bekę! Na szczęście w necie będzie wszystko live”.
Ten emocjonalny wpis wywołał wówczas burzę w kraju, sprawił że zainteresowanie startem polskich paraolimpijczyków w Londynie stało się ogromne. Okazało się, że wideo i zdjęcia z tych zawodów są tak przejmujące i budujące zarazem, że ludzie zaczęli je sobie przekazywać jako godne polecenia pocztą pantoflową, mimo braku telewizyjnej transmisji. Przez Facebooka, Twittera, mejlem...
Tak oto świat zafascynował się tymi zawodami. Telewizja też poszła po rozum do głowy i kolejne igrzyska paraolimpijskie pokazywała już nie tylko w całości, ale przygotowała też specjalne, profesjonalne studio. Na antenie TVP pojawił się cykliczny program „Pełnosprawni”, prowadzony przez Paulinę Malinowską-Kowalczyk, dziennikarkę z niepełnosprawnością. Popularyzował on sport paraolimpijski.
Po zdobyciu złotego medalu w skoku w dal w Londynie reprezentantka Polski Karolina Kucharczyk mówiła: „Nikt mnie nigdy tak nie docenił. Po igrzyskach paraolimpijskich po prostu urosłam”. Urosła, chociaż na igrzyska jechała z ogromnymi problemami. Jej trener na przykład w ogóle nie widział jej skoków, bo… zaciął mu się internet. Tak, internet, bo do Londynu nie pojechał wraz z zawodniczką z braku pieniędzy.
Pusta kasa
Polski sport niepełnosprawnych jest bowiem wciąż amatorski, wciąż oparty na dobrowolnym finansowaniu albo wręcz na zbiórkach pieniędzy. – Gdybyśmy mieli dla tych zawodników jakieś sensowne stypendia, choć jedną trzecią tego, co dostają zawodnicy pełnosprawni... – mówi Romuald Schmidt, prezes Sportowego Stowarzyszenia Inwalidów Start Poznań.
Tego lata odbywała się zbiórka dla reprezentacji Polski w rugby na wózkach. Nieoczekiwanie wywalczyła ona awans na mistrzostwa świata, ale traf chciał, że ich gospodarzem była Australia. Rugbyści nie mieli pieniędzy na taki wyjazd. – Całe życie się staramy, żeby dostać się na takie mistrzostwa, po czym gdy się udało, nie mamy jak pojechać – załamywali się. Ludzie jednak zareagowali. Pieniądze zostały zebrane, udało się też znaleźć linie lotnicze gotowe przewieźć samolotem kilkanaście osób wraz z wózkami.
To bynajmniej nie jest takie proste. Weźmy kwalifikacje paraolimpijskie w grze zwanej boccia, które kilka dni temu rozgrywano w Poznaniu (sport ten mogą uprawiać nawet ludzie o głębokiej niepełnosprawności, którzy potrafią poruszać jedynie gałkami ocznymi – korzystają wtedy z pomocy asystenta, który wykonuje polecenia gracza, stojąc tyłem do boiska). Miasto-gospodarz wyposażyło nawet lotnisko w specjalny ambulift, czyli podnośnik ułatwiający transport osób niepełnosprawnych na pokład samolotu. Na turniej zjechali zawodnicy z 13 państw. Ustalony został terminarz, kolejność gier, po czym... reprezentacja Ukrainy nie zdołała przyjechać na czas, bo linie lotnicze nie były w stanie przewieźć tylu osób na wózkach naraz.
„Nie czuję się znany”
W ankiecie przeprowadzonej przez TNS Polska w kwietniu 2014 r. przeszło 20 proc. Polaków zadeklarowało zainteresowanie występami polskich zawodników niepełnosprawnych. To sporo. Ankietowani wskazywali na to, że interesują ich sukcesy, fakt że to świetni i utytułowani sportowcy, że dają przykład, jak pokonywać własne słabości i bariery, są podziwiani oraz mogą być wspaniałą inspiracją dla dzieci i młodzieży.
Komentujący wtedy te badania dwukrotny mistrz igrzysk paraolimpijskich Maciej Lepiato napisał jednak: „Z badań opinii publicznej wynika, że Polacy interesują się sportem niepełnosprawnych. W praktyce tego nie widać. Nie czuję się znany”. Jego dwa złote medale igrzysk i cztery tytuły mistrza świata to dorobek godny największych mistrzów sportu i lekkoatletyki, a jednak Maciej Lepiato nie odczuwał nawet części takiego zainteresowania jak sportowcy pełnosprawni.
Proszę zresztą samemu zrobić mały eksperyment. Czy kojarzą Państwo polskich lekkoatletów, którzy niedawno zdobyli medale w Berlinie? Może Adama Kszczota, może Marcina Lewandowskiego, Anitę Włodarczyk czy Sofię Ennaoui? A teraz proszę spróbować wymienić któregoś ze sportowców, którzy sięgnęli po medale takich mistrzostw, ale dla osób niepełnosprawnych. Choćby tych ostatnich z Berlina. O tym właśnie mówił Maciej Lepiato.
To znaczy, że sportowcy ci nie walczą jedynie o to, by zdobyć medale. Mimo istotnego przełomu jaki dokonał się w 2012 r., wciąż pozostają bowiem osobliwością, nadal są anonimowi. Wciąż walczą o to, by traktować ich jak wszystkich innych sportowców. Jak powiedział po swoich startach Arkadiusz Jabłoński, szermierz i trzykrotny paraolimpijczyk: – Nie pytajcie nas o naszą niepełnosprawność i o to, co nam się stało. Zacznijcie pytać nas wreszcie o wyniki w sporcie.