Z dzieciństwa zapamiętałem taki fragment w książce o igrzyskach olimpijskich w Meksyku w 1968 r. W finale biegu na 200 metrów startują trzy Amerykanki i jedna Polka, Irena Szewińska. Amerykanki robią falstart za falstartem. Mogą – nawet jeśli któraś z nich zostanie za to zdyskwalifikowana, nie szkodzi. Wyprowadzą jednak z równowagi tę, której boją się najbardziej, Irenę Szewińską. Polka za każdym razem unosi się w blokach na komendę „ready”, po czym spokojnie czeka na strzał. Gdy któraś z Amerykanek popełnia falstart, nawet nie drga jej powieka. Czeka cierpliwie.
Pamiętam, że książkę o igrzyskach olimpijskich w Meksyku w 1968 r. wypożyczałem z osiedlowej biblioteki wielokrotnie. Nawet było mi trochę wstyd, że na karcie wypożyczeń pojawia się tak często moje nazwisko. Ten fragment jednak uwielbiałem. Z dwóch powodów.
Po pierwsze, gdy czytałem o tym psychologicznym pojedynku Ireny Szewińskiej z amerykańskimi zawodniczkami, sam odczuwałem wielkie napięcie i zdenerwowanie. Nie wiem, jakim cudem ona wytrzymywała to tam, na meksykańskim stadionie. Po drugie, byłem dumny. Za którymś razem bowiem Polka wyszła z bloków jakby była ze stali i wygrała, bijąc przy tym rekord świata. Amerykanki zostały daleko z tyłu. Czułem dumę także z tego, że polska sprinterka budziła taki lęk wśród tych, którzy w lekkoatletyce są największą potęgą.
„Porażka idola”
Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że Irena Szewińska zapłaci za te igrzyska tak wysoką cenę, że po powrocie do Polski zostanie wdeptana w błoto. Polki bowiem w Meksyku broniły złotego medalu z poprzednich igrzysk olimpijskich w Tokio w 1964 r. w biegu sztafetowym. Miały raz jeszcze sięgnąć po mistrzostwo, ale Irena Szewińska zgubiła pałeczkę.
Jako dziecko zaczytane w sportowych przekazach sprzed lat, które sobie wyobrażałem wraz z każdą przeczytaną stroną, nie miałem pojęcia, jak okrutne bywa życie sportowca po porażce. Irena Szewińska stała się wtedy celem potwornych ataków, pozostających w duchu antysemickiej nagonki 1968 r. Jej panieńskie nazwisko brzmiało Kirszenstein. Uważano, że zmieniła je, aby ukryć swoje żydowskie pochodzenie. „Nigdy go nie ukrywałam” – mówiła, ale to, co wydarzyło się po igrzyskach w Meksyku, było obrzydliwe. W reportażu telewizyjnym „Porażka idola” sugerowano, że pałeczkę zgubiła specjalnie i w ten sposób pozbawiła koleżanki medalu, który sama mogła zdobyć indywidualnie. Odmawiano jej praw do reprezentowania kraju jako syjonistce. Czy kiedykolwiek ją za to przeproszono?
Nie wyjechała wtedy z kraju, wystraszona antysemicką nagonką, jedną z najbardziej obrzydliwych w dziejach Polski. Została, startowała dalej. Nie zrezygnowała, podobnie jak rok wcześniej, gdy zdyskwalifikowano jej największą rywalkę i przyjaciółkę, Ewę Kłobukowską.
Irena Szewińska zawsze była biegaczką niemal z innej planety, nieosiągalną dla rywalek, obłędnie szybką. Wygrywała bez trudu, a jednak na dystansie 100 metrów był ktoś jeszcze szybszy od niej: Ewa Kłobukowska, jedna z zawodniczek złotej polskiej sztafety z Tokio. „To niezwykłe przyjaźnić się z kimś, z kim się najbardziej rywalizuje” – wspominała Irena Szewińska, bo historia sportu namiętnie opisuje takie sytuacje raczej jako antagonizmy, wojny, rywalizację i starcie dwóch różnych ludzi i charakterów. Dwie najlepsze polskie sprinterki za sobą przepadały.
Tym łatwiej zrozumieć, co działo się z Ireną Szewińską, gdy Ewę Kłobukowską zdyskwalifikowano. Z tego powodu, z którego dzisiaj dopuszcza się do startu wiele zawodniczek z Caster Semenyą na czele: konfiguracji chromosomów. Polska zawodniczka została nie tylko odsunięta od startów, usłyszała też rzeczy straszne, łącznie z tym, że nie jest w pełni kobietą. Z punktu widzenia dzisiejszych badań medycznych były to zarzuty błędne, a jednak postawiono je na podstawie ówczesnych badań genetycznych, wielce niedoskonałych.
Pokora mistrza
Irena Szewińska była osobą, która wiedziała, że sport nie zawsze jest sprawiedliwy, że kibice także tacy nie są. I że nieliczne zwycięstwa często poprzedza szereg porażek. Jednak nie w jej przypadku. Najbardziej zdumiewające w tej sportsmence było to, że porażek miała tak niewiele.
Sztafeta z igrzysk w 1968 r. to raz, igrzyska olimpijskie w Monachium w 1972 r. to dwa, ale nawet wtedy zdobyła brązowy medal na 200 metrów. A startowała przecież po urodzeniu dziecka, co stało się dla niej w pewnym momencie priorytetem, oraz po kontuzji kostki.
Mówiła o sobie, że jest pilna. W sporcie okazuje się to niezbędnym dodatkiem do talentu, dopiero w parze ta kombinacja daje tak piorunujące efekty jak w przypadku Ireny Szewińskiej. Ona rzeczywiście miała talent ogromny. Kiedy w 1961 r. na lekkoatletycznym stadionie Agrykoli w Warszawie nauczycielka wychowania fizycznego Liliana Bucholc sprawdzała umiejętności uczniów szkoły im. Jarosława Dąbrowskiego, podczas startu wysokiej, szczupłej uczennicy Ireny Kirszenstein pukała w szkiełko swojego stopera. Była pewna, że się zepsuł. Czas był zbyt niewiarygodny, by mogła go uzyskać 15-letnia dziewczyna.
Do końca jej kariery był. Nawet wtedy, gdy w 1976 r. wystartowała na igrzyskach w Montrealu jako 30-letnia już lekkoatletka, u progu końca kariery. Nie startowała już na 100 i 200 metrów, zastanawiała się więc, gdzie mogłaby jeszcze spróbować swych sił w tym zaawansowanym jak na lekkoatletykę wieku. Skok w dal? Kiedyś odnosiła w nim wielkie sukcesy, z srebrnym medalem olimpijskim igrzysk w Tokio w 1964 r. i złotem mistrzostw Europy w Budapeszcie w 1966 r., ale i na niego było już chyba za późno. Postawiła na 400 metrów, wymagające siły i doświadczenia.
Nie do uwierzenia
To dystans uważany w lekkoatletyce za najtrudniejszy, bo biega się go w szybkim tempie w 50 sekund na długu tlenowym, więc mięśnie zawodniczek niemal płoną pod koniec biegu. To m.in. z tego powodu kobiety nie startowały w biegu na 400 metrów aż do tokijskich igrzysk w 1964 r. Uważano, że to dla nich za trudne i zbyt niszczące.
Spośród wszystkich startów Ireny Szewińskiej, a może spośród wszystkich startów polskich lekkoatletów, ten jest chyba najbardziej niesamowity. Ilekroć oglądam zapis wideo finałowego biegu na 400 metrów podczas igrzysk w Montrealu w 1976 r., nie mogę wyjść z podziwu. Trzy Amerykanki, dwie Finki i dwie zawodniczki z NRD biegną wraz z Polką niemal równo aż do ostatniego wirażu i wtedy dzieje się coś, co zapiera dech. Mimo płonących mięśni Irena Szewińska, Pierwsza Dama polskiej lekkoatletyki, włącza jakiś piąty, może szósty bieg i po prostu odjeżdża swoim rywalkom niczym rakieta. Patrzę na to i nie wierzę, przecież one wszystkie dają z siebie wszystko. Nie można im aż tak odjechać, to niemożliwe. Tego nie jest w stanie zrobić człowiek.
Irena Szewińska to zrobiła. Oprawa telewizyjna igrzysk w Montrealu przewidywała wówczas pokazanie zwycięzcy w takim okrągłym planie, przypominającym nieco wieniec nałożony na szyję. Uśmiechniętej, niemal niezmęczonej Ireny Szewińskiej w tym planie nie zapomnę do końca życia.