Kantorek trenera to malutki pokój z kilkoma starymi krzesłami. Na półkach stoją puchary, na ścianach wiszą medale i dyplomy. Trzech młodych mężczyzn na wózkach inwalidzkich pije kawę. – Nie narzekaj, jesteś przystojny, widziałem, jak dziewczyny się za tobą oglądają – śmieje się trener z jednego z podopiecznych. – Wiadomo, dlaczego – dopowiada drugi. – Trudno, żeby się nie obejrzały, jak im stopy wózkiem przejeżdża!
W klubie sportowym Stowarzyszenia Sportu Niepełnosprawnych „Start” Koszalin treningi odbywają się kilka razy w tygodniu na siłowni, stadionie i basenie. Korzysta z nich około 20 osób z różnym stopniem niepełnosprawności. Pracę szkoleniową od stycznia tego roku koordynuje Adrian Mikołajczyk, wcześniej przez 40 lat robił to Aleksander Popławski. Nadal angażuje się społecznie, ale przeszedł już na emeryturę, rezygnując równocześnie z funkcji szkoleniowca kadry narodowej. Wychował czternastu paraolimpijczyków z ziemi koszalińskiej, w tym dziewięciu medalistów Igrzysk Paraolimpijskich.
Animal ma medale
Popławski amputację lewej nogi powyżej kolana przeszedł w wieku 19 lat, w związku z chorobą nowotworową. Pamięta, jak w szpitalu otrzymał pierwszy obiad po operacji. – Postawili przede mną talerz, ale bez noża i widelca – wspomina. – Zapytałem pielęgniarkę, dlaczego mi nie podali sztućców. Odpowiedziała, że bali się, żebym sobie krzywdy nie zrobił. Uspokoiłem ją, że chcę żyć.
Mimo niepełnosprawności Aleksander Popławski został sportowcem. Startował na igrzyskach paraolimpijskich w narciarstwie biegowym i lekkoatletyce. Zdobył dwa złote medale w lekkoatletyce na mistrzostwach świata w Londynie w 1974 r. oraz dwa złote medale na igrzyskach paraolimpijskich w Holandii w 1980. Droga do tych sukcesów nie była łatwa. Kiedy prawie pół wieku temu ubiegał się o przyjęcie na studia w Akademii Wychowania Fizycznego w Poznaniu, od jednego z profesorów usłyszał: „Do nas jak przychodzi kandydat z chorym zębem, to musi go najpierw wyleczyć. A pan chce być przyjęty bez nogi?”. Ostatecznie jednak został przyjęty. Podczas mistrzostw w Londynie od jednego z zawodników innej reprezentacji usłyszał pod swoim adresem słowo „animal”. Nie znał języka angielskiego, ale wiedział, że to znaczy „zwierzę”. Z perspektywy czasu wie, że te trudne doświadczenia tylko go hartowały. Przekonuje, że wiele się zmieniło w postrzeganiu osób niepełnosprawnych. Kiedyś podsłuchał kłótnię na podwórku. Jeden z chłopców rozzłościł się na jego syna i wykrzyknął: – Co z tego, że ze mną wygrałeś, jak twój ojciec jest kaleką! Wówczas jego syn odpowiedział: – Ale mój tata ma medale!
Bariery architektoniczne też są dziś znoszone, dzięki czemu niepełnosprawni nie muszą być „uwięzieni” w swoich domach.
Żaba w konwi z mlekiem
– Żaba wskoczyła do konwi z mlekiem i nie mogła się z niej wydostać. Ale tak długo klepała kończynami, że ubiła masło, od którego się odbiła i dzięki temu wydostała się na wolność – tę historię pan Aleksander zawsze opowiada swoim podopiecznym, tłumacząc, że oni też nie mogą się poddawać. Uważa, że sport dla osób niepełnosprawnych to wyższe stadium rehabilitacji i może stać się sposobem na życie. Przekonuje, że udział w zawodach daje im większe poczucie własnej wartości. – Nasi zawodnicy rywalizują z osobami, które mają te same schorzenia. To ich mobilizuje do dalszej rehabilitacji i buduje, kiedy osiągają lepsze wyniki od pozostałych. Czasami wpadają w kompleksy, ale dzięki działalności sportowej znacząco reperują swoją psychikę – wyjaśnia. Zachęca ich nie tylko do trenowania, ale także do tego, by zdobywali wykształcenie i uczyli się języków obcych.
74-letni trener jest dla swoich podopiecznych nauczycielem, ale także czasami psychologiem czy nawet ojcem. – Rozmawiamy na różne tematy, często damsko-męskie – mówi pan Aleksander. – Mam z nimi łatwiejszy kontakt, bo też jestem osobą niepełnosprawną. Wiedzą, że udało mi się pogodzić pracę zawodową, treningi i życie rodzinne. Ale tłumaczę im również że kalectwo nie jest przepustką do nieba. Niektórym się wydaje, że jak są niepełnosprawni, to już im się wszystko należy. Tymczasem trzeba być wdzięcznym wobec osób, które starają się nam pomóc. Przypominam im, że człowiek jest wart tyle, ile daje drugiemu. Tłumaczę, żeby zwyciężali bez pychy, a przegrywali bez zawiści. Zawodnik nie może walczyć z drugim zawodnikiem, nawet w boksie czy judo: ma walczyć o wynik. Wtedy będzie miał przyjaciół nawet wśród rywali.
Cze-ko-la-da
Maciej Sochal urodził się jako pełnosprawne dziecko, ale gdy miał trzynaście lat, lekarze wykryli u niego guza móżdżku. Konieczna była operacja. Po niej doszło do porażenia czterokończynowego, co u niego oznacza poważne zaburzenie koordynacji ruchowej, problemy ze wzrokiem, drżenia zamiarowe rąk i całego ciała. Po operacji Maciej był w śpiączce przez tydzień. Wszystko słyszał, ale nie mógł ruszać nawet powiekami. – Przewieźliśmy go na OIOM dziecięcy do koszalińskiego szpitala. Tu go wybudzili. Był strasznie wychudzony. Nie mógł mówić. Komunikowaliśmy się z nim na zasadzie dotyku palca, a on mrugał oczami – wspomina Jerzy Sochal, tata Macieja.
– Mniej więcej pół roku po operacji wypowiedziałem pierwsze słowo – wspomina z uśmiechem Maciej. – Był u mnie akurat kuzyn. Pokazałem mu barek i wydukałem „cze-ko-la-da”. Nie mogli uwierzyć, że to powiedziałem!
Potem zadzwonił do swojej cioci logopedy i powiedział kolejne słowa: „Dzień dobry”. Więcej nie był w stanie, bo mowa go bardzo męczyła, a wzruszenie ścisnęło za gardło. Rehabilitacja trwała bardzo długo, ale dzięki niej Maciej zaczął mówić i jeździć na wózku inwalidzkim. Dziś, po siedemnastu latach, porusza się po domu bez wózka. Piętnaście lat temu po namowach mamy zaczął trenować pchnięcie kulą i rzut maczugą.
Mistrz bez kanapki
Maciej Sochal treningi początkowo traktował jako zabawę. Półtora roku później pojechał na igrzyska paraolimpijskie do Aten. Trenuje kilka razy w tygodniu po dwie godziny dziennie. Ćwiczy głównie na siłowni i rzuty piłkami lekarskimi na sali, czasem ma też zajęcia na basenie. W ciągu ostatnich lat wywalczył kilka medali mistrzostw świata oraz mistrzostw Europy. W 2016 roku na mistrzostwach w Grosseto ustanowił rekord świata w rzucie maczugą – 37 metrów i 19 cm. Podczas paraolimpiady w Rio de Janeiro zdobył złoty medal. Posłał wówczas maczugę na odległość 33 metrów i 91 centymetrów. W pchnięciu kulą na mistrzostwach Europy w 2016 r. był drugi na podium. Wcześniej, w 2013 r., na mistrzostwach świata zdobył srebrny, a w 2015 brązowy medal. Dwa brązowe medale zdobył też rok wcześniej podczas mistrzostw Europy w Swansea.
Już sam udział w igrzyskach to dla zawodników spore wyzwanie, a na dodatek najczęściej jadą tam bez swoich trenerów. – Kilkugodzinne pobyty na lotniskach, przemieszczanie się z bagażami, a potem jeszcze nie zawsze dostosowane do ich możliwości zakwaterowanie, to dla osób na wózku inwalidzkim duży trud – tłumaczy pan Jerzy Sochal. Wspomina telefon, jaki odebrał od syna z mistrzostw Europy w Grosseto. – Maciej zadzwonił do mnie i powiedział, że już nie ma siły. Zakwaterowali ich w domkach. Musiał codziennie jeździć po grząskim gruncie 1600 metrów w obie strony do hotelu, na śniadania, obiady i kolacje. Innym razem dostali pokój z łóżkami piętrowymi. Czasami chyba organizatorom brakuje wyobraźni – ubolewa pan Jerzy. Dodaje, że organizacja igrzysk czy mistrzostw dla sportowców pełnosprawnych od tych dla niepełnosprawnych znacznie się różni. – Na imprezy sportowe tej rangi wydaje się ogromne pieniądze, ale nie myśli się o podstawowych rzeczach, jak zakwaterowanie. Nie wyobrażam sobie, żeby w takich warunkach, jak niepełnosprawni, byli kwaterowani Kamil Stoch czy inni znani sportowcy – komentuje. Na szczęście stypendia sportowe i emerytury zostały już zrównane u zawodników pełnosprawnych i niepełnosprawnych.
Maciej Sochal po zdobyciu złotego medalu na igrzyskach w Rio ma zapewnioną emeryturę sportową. To daje mu, ale także i jego rodzicom, poczucie bezpieczeństwa. Mimo to nie spoczywa na laurach. Już przygotowuje się do paraolimpiady w Tokio w 2020 r. – Motywuje mnie rodzina, trener i znajomi – mówi. – Spotykam na swojej drodze dobrych ludzi. Wszyscy mi pomagają. A przy tym usprawniam się i to jest dla mnie ważne. Sport to już dla mnie sposób na życie.
Jednocześnie Maciej przyznaje, że zdarzają mu się kryzysy i wątpliwości, czy warto dalej trenować. Jest mistrzem świata i rekordzistą w rzucie maczugą, ale w codzienności nadal musi korzystać z pomocy bliskich. Sam nie może napić się gorącej herbaty ani zrobić sobie kanapki. Marzy o założeniu własnej rodziny.
Limit na dźwiganie
Maciej Moniak to ten przystojniak, z którego koledzy żartowali w kantorku trenera. Od ponad pięciu lat trenuje wyciskanie sztangi leżąc. Jego rekord to podnoszenie około 120 kilogramów. Więcej nie może ze względu na stan zdrowia. – Miałem wypadek na motorze. Lekarze poskładali mnie śrubami, dlatego więcej nie mogę dźwigać. Zabraniają mi też uprawiania innych dyscyplin, a chciałbym ćwiczyć pchnięcie kulą czy rzut dyskiem – wyjaśnia. Od wypadku porusza się na wózku inwalidzkim, po ośmiu miesiącach zaczął ćwiczyć, chociaż przyznaje, że trudno mu się było pogodzić z tym, co się stało. – Jeszcze się do końca z tym nie pogodziłem, ale Bogu dziękuję, że nie jest gorzej. Jestem niezależny. Mieszkam sam, mam samochód i prawo jazdy, mogę więc sam przyjeżdżać tu na treningi – przyznaje Maciej.
„Start” Koszalin to także dla Rafała Kleibacha miejsce, które od szesnastu lat uczy go życia w nowej rzeczywistości. Kiedy Rafał miał 20 lat, wykryto u niego naczyniaka rdzenia kręgowego w odcinku piersiowym. Na skutek operacji jego usunięcia jest sparaliżowany od klatki piersiowej w dół. – Było mi bardzo ciężko się pogodzić z tym, że z dnia na dzień musiałem się przesiąść na wózek inwalidzki. Mieszkanie nie było do tego przystosowane. Trzeba było się uczyć życia na nowo – wspomina Rafał. Dzięki wsparciu rodziny i trenera Aleksandra Popławskiego zaczął walczyć o siebie i nowe życie. Sport to dla niego odskocznia, możliwość spotykania się z innymi ludźmi, wyjazdy na zawody i zdobywanie nowych doświadczeń. – Nie ma monotonii siedzenia w domu przed telewizorem. Wiadomo, że trzeba codziennie rano się zmobilizować, przyjechać na trening i dać z siebie wszystko – mówi Rafał, który dziś mniej trenuje, a więcej pracuje w Stowarzyszeniu Sportu Niepełnosprawnych. Dla niego również, jak dla innych zawodników, ważna jest dziś samodzielność.