Logo Przewdonik Katolicki

Józiu z Rycerzewa

Monika Białkowska
Fot.

Mówią o nim: ostatni świadek, prymas przełomu. A przecież każda wielka droga zaczyna się od małych kroków. I on też jak inni miotał kulą i pisał wiersze…

 

Historia kardynała Józefa Glempa zaczęła się na początku 1929 r. we wsi Rycerzewo niedaleko Kościelca na Kujawach. Wtedy to były żołnierz i powstaniec Kazimierz Glemp ożenił się z pomocą domową, Salomeą Kośmicką. Nie minął rok od ślubu, jak małżonkowie oczekiwali narodzin swojego pierwszego dziecka. Zbliżała się Wigilia, kiedy nagle okazało się, że Salomea rodzi. Kazimierz wsadził żonę na wóz i mimo mrozów i śniegów pojechał do Inowrocławia. Mały Józef, pierworodny syn Kazimierza i Salomei, przyszedł na świat 18 grudnia 1929 r. Był maleńki i słaby, nikt nie potrafił dać rodzicom gwarancji, że zdoła przeżyć. Dlatego też ojciec zawiózł syna do inowrocławskiego kościoła Zwiastowania Najświętszej Maryi Pannie i poprosił dla niego o chrzest.
 
Bańki i szabla i cholerny cmentarek
Salomea swoje pedagogiczne powołanie realizowała w rodzinie, ucząc czytać i pisać nie tylko małego Józia, ale i młodsze dzieci: Czesława, Jana i Stasię. Była wielkim autorytetem nie tylko dla swojej rodziny, ale i dla całej wsi. Znała się na medycynie i potrafiła stawiać bańki, po radę przychodzili do niej ludzie z całej okolicy. Była zorganizowana i bardzo pobożna, troszczyła się o to, żeby nigdy w rodzinie nie zabrakło wspólnej modlitwy. Również ojcu nie brakowało pobożności – Józef pamiętał, że tata zawsze przed kaplicą zdejmował czapkę z głowy, modlił się przez chwilę i dopiero potem szedł dalej. W sieni domu wisiały jego wojskowe pamiątki: szabla i czapka żołnierska.
Kazimierz Glemp był nie tylko polskim patriotą, ale człowiekiem niezwykle dbającym o wykształcenie. Bezbłędnie pisał po niemiecku, uczęszczał do szkoły handlowej, ukończył rolnicze kursy. Rodzinę utrzymywał, pracując w kopalni soli.
W życiu małego Józia była jeszcze jedna ważna postać – to dziadek Józef. Chłopiec zapamiętał go bardzo dobrze. Józef Glemp był wiarusem wojny francusko-pruskiej z 1870 roku. Chodził w płaszczu i kapeluszu, podpierając się laską. Zabierał wnuka na długie spacery do Kościelca, na „cholerny cmentarek”. Tam spoczywali ci, którzy padli ofiarami wielkiej epidemii cholery w latach pięćdziesiątych XIX wieku, w tym pradziadkowie Józia. Dziadek opowiadał wnukowi historie z przeszłości, wesoło przy tym pogwizdując; wyjaśniał mu świat i życie, i śmierć, która jest częścią życia.
Z tą śmiercią mały Józiu miał się zetknąć bardzo szybko. Miał pięć lat, kiedy ukochany dziadek umarł. Wnuk był przy tym obecny i bardzo przeżył rozstanie z ukochanym dziadkiem. Jego pogrzeb utkwił mu w pamięci na zawsze. Dwa lata później zmarła babcia Rozalia, która – od kiedy Józiu pamiętał – była całkowicie sparaliżowana. W rozmowach mówił potem o nich: - Bez bliskich, serdecznych relacji z dziadkami moje życie byłoby uboższe, pozbawione korzenia. Miałem szczęście, że mogłem z nimi obcować.
 
Rosnę ich obecnością
Dom Glempów w Rycerzewie, choć do najbiedniejszych nie należał, był jednak dość skromny. Pięcioosobowa przed wojną rodzina miała do dyspozycji tylko jeden pokój z kuchnią. Przyszły prymas wspominał, że od samego rana mama krzątała się po kuchni, przygotowując na śniadanie zacierki na mleku. Najważniejszym meblem w domu był stojący w pokoju duży, prostokątny stół. W tygodniu jadali przy nim oddzielnie, każde po swoich zajęciach, ale w niedzielę obowiązkowo wszyscy razem siadali do obiadu. Wtedy – jedyny raz w tygodniu – na talerzu pojawiało się mięso: pieczona kura, kaczka, gotowany królik, kiełbasa albo nawet szynka. W tygodniu często jadali czarninę albo placki, polewane kozim mlekiem i chleb, który piekła mama. Do pieca wchodziło sześć bochnów, akurat na cały tydzień. Trochę więcej mięsa było po świniobiciu, wówczas robiło się zapasy szynki, a w garnkach stał świeży smalec. Mały Józiu, który przy jedzeniu rzadko wybrzydzał, niechętnie tylko patrzył na jajecznicą ze skwarkami i na sok z buraków cukrowych.
Na poranną Mszę świętą chodzili co niedziela, wszyscy razem, do odległego dwa kilometry Kościelca – wieczorem szli ponownie na nieszpory. W starym, romańskim kościele pod wezwaniem św. Małgorzaty mały Józiu służył też przy ołtarzu jako ministrant. Bardzo lubił ten kościół, czuł się w nim jak w domu. Często klęczał tu przed obrazem Matki Bożej w srebrnej sukience albo z wysokiego chóru patrzył na cały kościół i zebranych w nim ludzi. Przyznawał jednak, że wszystko, co przeżywał w kościele było owocem pobożności, której uczył się w rodzinnym domu. To tam każdego dnia klękał z rodzicami do modlitwy, odmawiając pacierz z Dziesięciorgiem Przykazań. To tam w każdy Wielki Post mama zbierała ich przy litanii o Męce Pańskiej. – Jak poznałem Boga? To pytanie wydaje się sztuczne – mówił kardynał Glemp. – To jakby zapytać, kiedy poznałem ojca i matkę. Ja po prostu z nich wyrastam i rosnę ich obecnością, żyję ich wiarą, mówię takim językiem, jakim oni mówią. Podobnie Boga poznawałem już wtedy, gdy uczyłem się znaku krzyża, gdy zaczynałem odmawiać pacierz, czytać Pismo Święte.
 
Pasę krowy, czytam książki
Oczywiście mały Józiu bawił się, podobnie jak inne dzieci. Pływał, bawił się w „walkę narodów” albo w klipa, a kiedyś wyniósł z domu balię, żeby jak w łodzi popływać w niej po stawie, nazywanym „dołkiem barana”. Różnił się jednak od innych dzieci i młodych tym, że nie włóczył się po wsi, szukając towarzystwa do zabaw, nie wystawał przy bramie, żeby pogadać czy pożartować z przechodzącymi, nie robił innym figli, z których słynął we wsi jego brat Jan. Józef był raczej samotnikiem. Zamiast wychodzić i psocić, wolał siedzieć na podwórku, strugać samoloty, robić samoloty albo wyplatać wiklinowe kosze. Najczęściej jednak czytał. Świat książek odkrył bardzo wcześnie, a ojciec starał się, żeby nie zabrakło mu lektury. W „Pamiętniku”, który Józef wówczas prowadził, znaleźć można notatki: „Dziś trochę mrozek. Czytamy książki”. „Dziś do południa pasę krowy, po obiedzie czytam książki”.
Kiedy w 1936 roku Józef Glemp poszedł do szkoły, zaprowadzony tam przez zapłakaną matkę, umiał dużo więcej niż inne dzieci. Umiał już czytać i pisać, więc siedział w drugiej czy trzeciej ławce i nudził się straszliwie. Koledzy zapamiętali go jako ambitnego i tego, który chętnie zabierał głos na temat przeczytanych lektur. W trzy lata ukończył cztery klasy. Do dziś w kościeleckiej szkole na specjalnej wystawie znajduje się jego zeszyt do języka polskiego, otwarty na wypracowaniu o Panu Tadeuszu, pierwsze świadectwo szkolne z trójką z muzyki i katechizmowy dzienniczek, w którym Józiu starannie wykaligrafował słowa: „Kto nie miłuje, ten nie zna Boga”.
 
Trzeba było sobie radzić
W maju 1939 roku w kościele pw. św. Małgorzaty w Kościelcu Józef Glemp przyjął Pierwszą Komunię św. cztery miesiące później, kiedy w niedzielę 3 września służył do Mszy św. w rodzinnym kościele, na pobliski Inowrocław spadły pierwsze bomby. Ludzie przerażeni zaczęli wychodzić z kościoła – do końca Mszy pozostał tylko ksiądz i służący mu Józiu.
Już następnego dnia rodzice zaczęli pakować dobytek. Wyjeżdżali nie wiedząc, czy kiedykolwiek do Rycerzewa powrócą. Uciekali w stronę Kutna, szybko okazało się, że zupełnie bez sensu – tam było bardziej niebezpiecznie, niż w domu. Po tygodniu wrócili, ale do samej wsi nie dotarli, okazało się, że podpalony przez Niemców most zawalił się. Próbowali więc przejść wpław, ale na środku rzeki załamał się ich wóz, a ojciec musiał ich wszystkich ratować. Kiedy wreszcie dotarli, czekały ich dwie wiadomości. Dobra była taka, że ich dom wciąż stoi. Zła – że niedaleko stąd, w Płonkowie, Niemcy bestialsko zamordowali proboszcza, ks. Mariana Skrzypczaka. Po latach ks. Józef Glemp rozpoczął zbieranie materiałów do jego żywota, a później zgłosił go jako kandydata na ołtarze i zeznawał w procesie beatyfikacyjnym.
Tereny, na których mieszkali Glempowie należały do tak zwanego „Kraju Warty”, na ziemiach, które Niemcy uważali za rdzennie niemieckie. Podlegały one szczególnie silnej germanizacji. Ludzi masowo wysiedlano, odbierano im majątki, zamykano kościoły, aresztowano elitę intelektualną, ziemian i kapłanów. Również rodzina Józefa została wysiedlona. Otrzymali inny dom w tej samej wsi. Ściany były oblodzone, oni nie mieli ciepłych ubrań, nie mieli co jeść. Poznali, czym jest prawdziwa bieda.
Józef przeznaczony został do obowiązkowych prac w niemieckim gospodarstwie rolnym. Pasł krowy, kozy i gęsi, orał, siał, sadził ziemniaki, pracował przy żniwach i przy wykopkach, przy zbieraniu liści i buraków cukrowych, przy młóceniu zboża maszyną parową. Jedynym wynagrodzeniem był posiłek. Jego ojciec pracował w kopalni soli. W wigilię 1942 roku Józef zanotował w swoim pamiętniku: „Dziś jest wigilia. Na wigilię mieliśmy zupę ze śliwek i kluski, a gałązki świerkowe za choinkę. Śpiewaliśmy kolędy, a potem przyszedł do nas gwiazdor. Dał nam parę pierników i po jabłku”.
W czasie wojny rozchorowała się matka, wtedy życie stało się jeszcze trudniejsze. Nieustannie szukać trzeba było ziemniaków, starać się o siano dla kozy. Józef zbierał kłosy zboża i mielił je w młynku do kawy, by mieć odrobinę mąki. Rodzina musiała się też sporo natrudzić, żeby zdobyć mięso. - Można było wyhodować świniaka i go zabić, choć należało to zgłosić – mówił w jednym z wywiadów Kardynał. – Małego świniaka należało zgłosić Niemcom i założyć mu kolczyk na uchu. Po jakimś czasie, oczywiście bez zgłaszania, przyczepiało się kolczyk mniejszemu świniakowi, a starszego nielegalnie zabijało. Za to, co prawda, groziła kara śmierci, ale przecież trzeba było sobie jakoś radzić.
 
Pierwszy na Drodze Krzyżowej
Najbardziej bolała Józefa niemożność uczenia się. Wprawdzie próbowano uczyć dzieci niemieckiego, żeby umiały podpisać się czy odpowiedzieć na proste pytania, ale Józef szybko musiał przerwać tę naukę. Był niedożywiony i źle ubrany, dlatego rozchorował się mocno i trafił do przejętego przez Niemców szpitala w Inowrocławiu. Operację migdałków przeprowadził u niego doktor Pat – i dzięki niemu Józef nauczył się, że nie wszyscy Niemcy są ucieleśnieniem zła…
Wojna miała jednak i swoje drobne radości. Pierwszą z nich była mała Stasia, najmłodsza siostra, która urodziła się w 1944 roku, a drugą – książki. Józef mimo wojny nie przestawał czytać. Zakochany był głównie w romantykach, uczył się ich na pamięć, Grażynę Mickiewicza czy Rękawiczkę Schillera umiał recytować z pamięci do końca życia. Uczył się, pasąc jednocześnie krowy niemieckiego gospodarza. Nie rozstawał się z podręcznikiem historii. Książki przywoził mu ojciec z Inowrocławia – głównie te o historii i literaturze, ale Józef czytał wszystko, co mu wpadło w ręce, mogła być i chemia, i zoologia.
- Urzekał mnie świat piękna odczytywany przede wszystkim w romantycznych utworach – wspominał Prymas. - U romantycznych poetów odkryłem niepowtarzalne piękno. Nie potrafię dzisiaj tej fascynacji sprecyzować. Dużo czytałem, to prawda, była to jednak lektura przypadkowa. Żyłem wśród ludzi, którzy byli niezwykle prości.
W styczniu 1945 roku przez wieś przeszła Armia Czerwona. Żołnierze zabijali każdą napotkaną po drodze świnię, piekli ją na ogniu i biesiadowali. Zabrali ze wsi wszystkie konie, pokradli zegarki i rowery. – Powrót Niemców był ciągle prawdopodobny – mówił kard. Glemp. – Zorganizowaliśmy samoobronę, na każdego przypadała dwugodzinna warta. Wszyscy posiadaliśmy broń. Była niezbędna, trzeba było być przygotowanym na obronę, nie było żadnej władzy.
Wkrótce mieszkańcy otworzyli kościół, zamieniony przez Niemców na magazyn nawozów sztucznych. Pierwszym odprawionym nabożeństwem była Droga Krzyżowa. W parafii nie było księdza, a ludzie uznali, że to właśnie Józef powinien poprowadzić ich modlitwę.
 
Do seminarium bez ułamków
Wkrótce też rozpoczęło działalność męskie gimnazjum im. Jana Kasprowicza w Inowrocławiu. Chłopcy sami przygotowali szkołę do zajęć, nosili ławki, sprzątali sale i korytarze. Nie mieli podręczników, ale, jak mówił kard. Glemp, mieli „poczucie przeżywania Wielkanocy po długim Wielkim Poście”. Uczyli się wspólnie, zostając w szkole po lekcjach albo pod jakąś latarnią, bo żadne mieszkanie nie mogło ich pomieścić.
W gimnazjum uchodził za sportowca. Grał w piłkę nożną i siatkówkę, pchał kulą i młotem, rzucał oszczepem. Próbował pisać wiersze i nie znał ułamków. – W szkole powszechnej ułamków nie przerabialiśmy. Później w gimnazjum nauczyciele uznali, że z pewnością mamy je już za sobą. W ten sposób przeszedłem szkołę i różne uczelnie, nigdy nie ucząc się ani procentów, ani ułamków – wspominał ze śmiechem po latach.
Rok 1950 był bardzo trudny dla Józefa Glempa. Dojrzewał coraz bardziej do decyzji o kapłaństwie, kiedy dowiedział się, że ojciec jest ciężko chory, ma raka. Czuł, że powinien wziąć odpowiedzialność za matkę i młodsze rodzeństwo. Maturę zdał z wyróżnieniem i mógł być bez egzaminu przyjęty na dowolny kierunek studiów. Wybrał polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim, później przeniósł dokumenty do Torunia, ale wciąż nie był pewien swojej decyzji. I wtedy usłyszał kazanie ks. Błażejewskiego: o tym, że trzeba zaufać Bogu i iść za Nim, i że nie wolno się lękać, bo On daje siłę i moc. Uwierzył, że te słowa są kierowane do niego.
Pojechał do Gniezna, a zanim wszedł do seminarium, długo modlił się przed św. Wojciechem w katedrze. Ojciec, szczęśliwy z wyboru syna, umarł dwa dni po tym, jak za Józefem zamknęła się seminaryjna furta. Wkrótce potem matka i rodzeństwo Józefa opuścili Rycerzewo i przenieśli się do Mogilna.
 
Czego chce Bóg?
Lata seminaryjne szczególnie na początku były trudne – w budynku było zimno i ciasno, poniemieckie szpitalne łóżka były niewygodne i bardzo wąskie. Klerycy jednak rośli w swoim powołaniu. Studiowali i modlili się, organizowali wieczory humoru i pogadanki naukowe, turnieje szachowe i sztuki teatralne, w których Józef Glemp chętnie uczestniczył. Wreszcie 25 maja 1956 r. z rąk bpa Franciszka Jedwabskiego z Poznania (kard. Wyszyński przebywał wówczas w więzieniu) przyjął święcenia kapłańskie. Po śniadaniu w seminarium spotkał się jeszcze z matką, długo siedzieli na ławce w parku i rozmawiali, jedząc przywiezione przez Salomeę kanapki. Józef zadawał sobie wtedy pytanie, czego chce od niego Bóg – a Bóg miał swój plan.
Zanim jednak ów plan się spełnił, Józefa czekała jeszcze jedna próba. Skierowany przez kurię do pracy w parafii Zwiastowania NMP w Inowrocławiu – tej samej, w której został ochrzczony – nie mógł jej wykonywać bez zgody władz państwowych. Tej zgody nie otrzymał, formalnie więc ks. Józef Glemp był księdzem bezrobotnym. Lepiej jednak powiedzieć: byłby księdzem bezrobotnym. Na jego drodze stanął bowiem ks. Tadeusz Zieliński, przedwojenny proboszcz mogileńskiej fary, który wrócił do niej z obozu koncentracyjnego w Dachau. W Mogilnie od śmierci ojca mieszkała matka ks. Józefa. To właśnie tam, w parafii św. Jakuba, ks. Józef Glemp odprawił swoje prymicje, a później, przygarnięty przez ks. Zielińskiego, przez kilka miesięcy mógł odprawiać Msze św., katechizować i udzielać sakramentów. Dopiero w grudniu 1956 roku, po zmianie przepisów państwowych, trafił na swoją pierwszą placówkę do Mielżyna pod Gnieznem. Pamiątki z tych najwcześniejszych lat życia i działalności śp. Prymasa Józefa Glempa przechowywane są w Izbie Prymasowskiej w Szkole Podstawowej im. Armii Krajowej w Kościelcu koło Inowrocławia oraz  od 2009 r. w  Instytucie Prymasa Józefa Glempa w Inwrocławiu . Instytut mieści się w czterech salach odrestaurowanego budynku Teatru Miejskiego w śródmieściu. W jednym z pomieszczeń odtwarzany jest m.in. gabinet prymasa, a w placówce zgromadzono już część pamiątek z nim związanych, m.in. rękopisy i maszynopisy, korespondencję, książki, krzyże, obrazy i statuetki. Z pewnością warto odwiedzić te miejsca.
 
 
 
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki