Dla PiS odsunięcie od władzy Hanny Gronkiewicz-Waltz i zdobycie Warszawy miało być kolejnym etapem „odzyskiwania” Polski z rąk Platformy Obywatelskiej.
Od początku zadanie wydawało się trudne. Liderzy PO liczyli na to, że w referendum panią prezydent uda się uratować dzięki niskiej frekwencji, która sprawi, iż będzie ono nieważne. I to był główny motyw kampanii Gronkiewicz-Waltz i jej ugrupowania. Metoda okazała się skuteczna: warszawiacy nie poszli do urn tak tłumnie, jak życzył sobie tego Jarosław Kaczyński. Z drugiej strony, kampania PiS opierała się w dużej mierze na emocjach i nostalgii za „wielką Warszawą”, o której marzył – jak głosił jeden z referendalnych plakatów – przedwojenny prezydent miasta Stefan Starzyński. Samo użycie w kampanii litery „W”, uznane przez polityków PO i wielu sprzyjających jej publicystów za „haniebne wykorzystywanie pamięci o powstaniu”, prawdopodobnie aż tak bardzo nie zaszkodziło PiS. Dużo gorsze było brnięcie w narrację historyczno-patriotyczno-partyjną i brak jednoznacznego przekazu lokalnego. W świadomości wielu warszawiaków musiało powstać przekonanie, że PiS chce odwołać Hannę Gronkiewicz-Waltz z jednego tylko powodu: dlatego, że jest ona przedstawicielką Platformy, a nie dlatego, że nieporadnie rządzi miastem.
Trudna kampania
Czy PiS w ogóle powinno się włączać w kampanię referendalną? Owszem, zaangażowało się w nią dość późno, gdy właściwie było już wiadomo, że referendum odbędzie się na pewno. Z drugiej strony pojawiły się głosy, iż sam udział Jarosława Kaczyńskiego w kampanii był błędem, że ekspremier niepotrzebnie uczynił z tego głosowania batalię ogólnopolską. Czy jednak bez udziału PiS frekwencja nie byłaby dużo niższa? A poza tym, czy PiS mogło sobie „odpuścić” kampanię, pozostawiając pierwsze skrzypce w dłoniach burmistrza Ursynowa Piotra Guziała, inicjatora akcji referendalnej? Pamiętajmy, że warszawski ratusz ma ogromne znaczenie polityczne, a Hanna Gronkiewicz-Waltz należy do czołówki polityków PO. W każdym innym kraju wojna o fotel burmistrza stolicy nie jest nigdy sprawą wyłącznie lokalną, włączają się w nią najważniejsze partie i ich przywódcy. Gdyby PiS-owi udało się obalić Hannę Gronkiewicz-Waltz, byłby to bardzo bolesny cios dla PO – także w skali całego kraju. Zatem problem tkwi nie w tym, że Kaczyński pokazał się w kampanii, a PiS chciało ją wykorzystać, by pokazać swoją rosnącą siłę. Problem w tym, iż pomysł na kampanię był chybiony.
Prawo i Sprawiedliwość – jak trafnie stwierdził podczas wieczoru wyborczego w TVN24 Seweryn Blumsztajn z „Gazety Wyborczej” – po raz kolejny „odbiło się” od Warszawy. Od czasu prezydentury Lecha Kaczyńskiego PiS nie ma pomysłu na to, jak przekonać do siebie mieszkańców stolicy. Nieudany był eksperyment z Kazimierzem Marcinkiewiczem jako komisarzem, nieudany był start Czesława Bieleckiego, który w wyborach na prezydenta Warszawy przed trzema laty doznał dotkliwej porażki (Gronkiewicz-Waltz zwyciężyła w pierwszej turze, uzyskując 53 proc. głosów, Bielecki – zaledwie 23 proc.). PiS zamierzało pokazać w referendum, iż nie jest już tylko partią „Podhala i Podkarpacia”, że potrafi także sięgać po wyborcze bastiony PO. Apetyt wzrósł niewątpliwie po wyborach prezydenta Elbląga, w którym także w przeszłości dominowała Platforma. PiS chciało punktować rywali w wielu bitwach, mniejszych i większych, wyborach samorządowych i do Parlamentu Europejskiego, chciało zrobić Platformie „tysiąc Wietnamów”, jak mówił w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” Adam Hofman. Miało to osłabić partię rządzącą na tyle, by nie zdołała się podnieść przed najważniejszymi wyborami: do Sejmu i Senatu jesienią 2015 r. Wydaje się jednak, że Hanna Gronkiewicz-Waltz, przynajmniej na chwilę, zatrzymała ten pochód.
Także po referendum PiS przyjęło dość osobliwą taktykę. Kiedy Piotr Guział wylewnie i spektakularnie dziękował warszawiakom, podkreślał ich obywatelskie zaangażowanie i wartość, jaką dla demokracji jest instytucja referendum, PiS zrzucało winę za swoją przegraną m.in. na media, oskarżając je o brak obiektywizmu i manipulacje. Kiedy politycy Platformy powtarzali niczym mantrę, że „dostali od wyborców żółtą kartkę” i że wyciągną z tego wnioski, Kaczyński, Hofman oraz Mariusz Kamiński, szef warszawskiego PiS, z marsowymi minami opowiadali dziennikarzom o „prześladowaniu urzędników”, o „niedemokratycznych działaniach władz” i o „łamaniu zaleceń Rady Europy”. Niewykluczone, że przed i podczas głosowania doszło do nieprawidłowości, tylko że skupiając się na takim przekazie, PiS raz jeszcze strzeliło sobie w stopę. Utwierdziło bowiem wielu wyborców, że jest nadal tą samą partią pieniaczy, raptusów, której jedynym celem jest zniszczenie Platformy za wszelką cenę i wszelkimi dostępnymi środkami. Tymczasem większości warszawskich wyborców zdecydowanie bardziej zależy na zalepieniu dziur w chodnikach i niższych cenach biletów komunikacji miejskiej, niż na „zniszczeniu Platformy”. A opinia Rady Europy w sprawie „czystości” referendum zapewne nie obchodzi ich wcale.
Kolejna katastrofa
Jakby tego było mało, na PiS spadło jeszcze jedno nieszczęście. Kolejne posiedzenie zespołu parlamentarnego Antoniego Macierewicza, badającego katastrofę smoleńską, zakończyło się skandalem. Jeden z ekspertów zespołu, prof. Jacek Rońda, wyznał, że kłamał w sprawie pewnego ważnego dokumentu (oficjalnie: „blefował”). Później okazało się również, że swego czasu napisał list do redakcji tygodnika „Nie” (wydawanego przez Jerzego Urbana), w którym wypowiadał się w niewybrednych słowach o polskiej prawicy i jej poglądach.
Prof. Rońda bardzo przejął się swoją wpadką i zrezygnował z prac zespołu. Jednak szkód, które poczynił, nie da się już odwrócić. Jego „blef” może się skończyć fatalnie dla zespołu badającego katastrofę, dla Antoniego Macierewicza i dla całego PiS.
Prof. Rońda publicznie się skompromitował. W czasie posiedzenia zespołu kilku uczestników zza oceanu nie było w stanie się wypowiedzieć z powodu problemów ze Skype’em i ataku hakerów, a w dodatku pojawiło się sporo wątpliwości co do wiarygodności niektórych dokumentów i zdjęć prezentowanych przez naukowców. Prezes PAN Michał Kleiber, od dłuższego czasu nawołujący do zwołania wspólnej konferencji ekspertów Macierewicza i państwowej komisji Laska, po incydencie z prof. Rońdą zrezygnował z tej inicjatywy: „Kumulacja emocji, którą obserwujemy w ostatnich dniach, uniemożliwia przeprowadzenie konferencji według standardów naukowych” – powiedział w „Panoramie” TVP2.
Oczywiście skrzętnie wykorzystały całą sytuację przyjazne Platformie media, które znów zawyrokowały, że mamy do czynienia z „grupą wariatów”, a nie poważnymi specjalistami od wypadków lotniczych. Jest jednak zasadnicza różnica między wizerunkiem zespołu Macierewicza sprzed kilku miesięcy i obecnym. Dotąd „Gazeta Wyborcza”, „Newsweek” czy TVN24 przedstawiały jego członków jako „wariatów”, ale niezwykle groźnych. Szaleńców, którzy dążą do „podpalenia Polski”. Tym razem ten obraz został nieco zmodyfikowany: owi wariaci są w coraz mniejszym stopniu groźni, a w coraz większym – śmieszni.
W kwietniu 2012 r. „Newsweek” zamieścił na okładce zdjęcie Antoniego Macierewicza, stylizowanego na krwiożerczego taliba, przypominającego Osamę bin Ladena – w turbanie i z długą brodą. Obok tekst: „Czy język nienawiści wywoła prawdziwą wojnę?”. Półtora roku później ten sam tygodnik ubrał Macierewicza w kosmiczny skafander i opatrzył okładkę tytułem: „Drugi Polak w kosmosie. Macierewicz i jego eksperci odlecieli. Czy ktoś jeszcze będzie wierzyć w ich opowieści o zamachu?”.
Dotychczas PiS-em straszono, teraz dominuje ton kpiarski i lekceważący. Tak naprawdę dla Jarosława Kaczyńskiego i jego ugrupowania dużo bardziej kłopotliwy. Z inwektywami walczy się dużo łatwiej niż ze śmiechem.