„Gdyby wybory miały cokolwiek zmienić, dawno już byłyby zabronione” – to powiedzenie dobrze oddaje klimat, w jakim żyli warszawiacy w ostatnich tygodniach. Co tak naprawdę pokazało nam warszawskie referendum?
Inicjatywa referendum w sprawie odwołania pani prezydent, która pokazała, że w jednym mieście można skutecznie zebrać ponad 200 tys. podpisów, wprowadziła w stan paniki obóz władzy, a wraz z nim medialny biznesowy i towarzyski „system III RP”. W obliczu autentycznej obywatelskiej inicjatywy, która realnie zagroziła rządom Platformy Obywatelskiej w stolicy, przedstawiciele partii rządzącej i sprzyjający im establishment, najchętniej by zakazali przeprowadzenia tego referendum. Skoro było to jednak niemożliwe, zrobili wszystko, by zablokować demokratyczną procedurę wypowiedzenia się przez mieszkańców w drodze powszechnego głosowania.
Stan niepewności, potem strachu, w jakim do niedzielnego wieczora żyła Platforma, oddaje wpis na Twitterze ministra Sikorskiego, w którym daje on upust uczuciu ulgi. Triumfalizm, widoczny w pierwszych reakcjach po ogłoszeniu sondaży pokazujących, że referendum jest nieważne, bo zabrakło dwóch procent, wydaje się nieco nie na miejscu. Miażdżąca przewaga przeciwników pani prezydent (95 proc.) wśród tych, którzy poszli do urn, dowodzi raczej siły opozycji.
Warszawskie referendum wbrew pozorom nie było tylko sprawą lokalną. Wojna o odwołanie prezydent Hanny Gronkiwiecz-Waltz rodzi refleksje natury uniwersalnej.
Czego dowiedzieliśmy się o sobie?
Brak realnej kampanii zwolenników referendum, przy jednoczesnej kanonadzie przeciwników i „zaprzyjaźnionych mediów”, sprawił, że tym drugim udało się skutecznie zniechęcić mieszkańców do głosowania. Wielkie aglomeracje miejskie, gdzie przeważa ludność napływowa, nie sprzyjają integracji. W anonimowych społecznościach trudniej inicjować akcje obywatelskie i wspólnotowe. Dobrze to ilustruje frekwencja. W śródmieściu Warszawy, gdzie mieszkają ludzie od pokoleń – wyniosła ona 35 proc., w nowych dzielnicach, w blokowiskach, na obrzeżach – poniżej 20 proc. Kolejny czynnik to specyfika stolicy. Urzędy centralne, tak jak instytucje municypalne, zatrudniają armię urzędników. Mieszkająca w Warszawie biurokracja państwowa i stołeczna, wraz z rodzinami, to bardzo liczna grupa wyborców. W obliczu nawoływania przez prezydenta, premiera i innych najwyższych osób w państwie do bojkotu, udział w referendum mógł być traktowany jako swoisty akt wypowiedzenia posłuszeństwa pracodawcom. Wśród osób zatrudnionych w podległych ratuszowi spółkach miejskich, bez ogródek mówiło się o pogróżkach i zastraszaniu. A akurat w przypadku tego głosowania bardzo łatwo sprawdzić, kto zachował się nielojalnie, przecież imiennymi listami z zaznaczeniem, kto pobrał kartę do głosowania, a kto nie, dysponuje administracja podległa obecnej pani prezydent. Ponadto społeczności, które wyszły z systemów totalitarnych, cechuje raczej apatia i niechęć do udziału w publicznych przedsięwzięciach. Wyniesiona z komunizmu nieufność i brak obywatelskiego zaangażowania skutkują cały czas postawą wycofania. Nawoływania: Zostań w domu! Bojkotuj! Nie angażuj się! – działają zazwyczaj skuteczniej niż zachęty do aktywności.
Ten odrażający świat polityki
Dodatkowo akcja obrzydzania referendum jako „akcji politycznej” u każdego przybysza z krajów o ugruntowanej demokracji musi budzić zdumienie. Referendum jest akcją stricte polityczną. Jest esencją polityki, czyli działaniem na rzecz dobra publicznego, przejawem aktywności w interesie wspólnoty. Utrwalanie obrazu polityki jako rzeczywistości brudnej, niegodziwej, od której przyzwoici ludzie trzymają się z daleka, niszczy demokrację, a właściwie w warunkach Polski nie pozwala się jej rozwinąć. To, co przy okazji referendum jawnie głosili premier i prezydent, a w ślad za nim różni celebryci i autorytety, w sposób nieco bardziej zawoalowany słyszymy od ćwierćwiecza, choćby w kampanii wyborczej 2010: „Nie róbmy polityki – budujmy stadiony”. Nie ma chyba bardziej jaskrawego przykładu pogardy wobec własnego elektoratu. Nie wiem jak kiepskie zdanie ma Donald Tusk o własnych wyborcach, skoro te hasła ilustrował swoim wizerunkiem. Na marginesie wypada wspomnieć, jak w sposób „wolny od politycznych obciążeń”, przy pomocy „apolitycznych fachowców” zbudowano stadiony, choćby dach Narodowego.
Kiedy demokracja jest zła
Można odnieść wrażenie, że w postkomunistycznej Polsce zrobiono wszystko, by sferę polityki pozostawić w rękach wąskiej grupy, tych, którzy „lepiej wiedzą i rozumieją”. Na straży tak ukształtowanego systemu od lat stoją dzielnie media z zastępem oddanych dziennikarzy. „Demokracja” bowiem służy określonym środowiskom, jest związana z konkretnym światopoglądem i przyjętą wizją historii. Gdy nagle wymyka się z rąk i pojawia się jako spontaniczny akt obywatelskiej aktywności, zostaje nazwana polityczną hucpą, liberum veto, anarchizowaniem życia. Referendum warszawskie to taki pociąg puszczony poza rozkładem, więc koniecznie należało go zatrzymać, zanim narobi nieodwracalnych szkód. A szkody mogły być poważne. W obliczu dołujących sondaży dla partii Donalda Tuska przegrana w Warszawie mogła być wizerunkową porażką. Wręcz klęską nie do odrobienia. Frekwencyjnie nieskuteczne referendum w stolicy daje szansę na zatrzymanie spadkowego trendu. Pomocna okazała się znów strategia straszenia PiS-em. Gdzie jak gdzie, ale w stolicy jak widać to broń jeszcze skuteczna, skoro „Gazeta Wyborcza” zdecydowała się złamać ciszę wyborczą, ostrzegając w czyje ręce może wpaść Warszawa. Gdyby osiągnięcia pani prezydent były istotne, wystarczyło pokazać, co zostało zrobione, jakie projekty są realizowane, a co jest zaplanowane. Chyba jednak trudno mówić o sukcesach, skoro nawet przychylne media (czyli miażdżąca większość) nieśmiało odwoływały się do osiągnięć, a sama zainteresowana zamiast chwalić się tym, co dokonała, częściej mówiła, ile pieniędzy zostało wydanych. W miejsce promocji miejskich inwestycji i udogodnień mieliśmy rundę turbo – aktywnej pani prezydent, która w ostatniej chwili coś inaugurowała, otwierała, fotografowała się na tle koparek lub przecinała wstęgi.
Do kogo należy miasto
Dyskusja wokół referendum stała się okazją – choć ze względu na braki funduszy opozycji, zbyt słabo wykorzystaną – by przyjrzeć się miastu. Nie tylko temu, co dokucza na co dzień, jak drożejąca komunikacja czy zakorkowane ulice. Podstawowa teza, która mogła przebić się do świadomości ogółu (nie tylko mieszkańców stolicy), to prawda, że miasto jest dobrem nas wszystkich. Jesteśmy taką spółką akcyjną, w której imieniu i dla której dobra zarządza rada miasta i prezydent. Stąd mamy prawo znać i kontrolować ich decyzje. Bez niezależnych lokalnych mediów, bez zaangażowanych uczciwych dziennikarzy w wielkim mieście nie jest to proste. Mimo to zainteresowani mogli przy okazji referendum dowiedzieć się, że nagrody i premie dla urzędników ratusza w latach rządów obecnej pani prezydent wyniosły 320 mln oraz że roczne utrzymanie urzędu miasta wynosi 910 mln. Porównanie z trzykrotnie mniejszym Poznaniem, który wydaje na ten cel 140 mln, pokazuje, że urzędnicy warszawscy kosztują nas dwukrotnie więcej. Nic dziwnego, skoro roczna pensja wiceprezydenta stolicy wynosi 345 tys. zł. Nie wiem też, czy prócz lokatorów mieszkań komunalnych mieszkańcy Warszawy wiedzą, że w czasach rządów Hanny Gronkiewicz-Waltz przybyło w stolicy 2 tys. urzędników. W roku 2006 czynsz wynosił 2,50 zł za każdy metr kwadratowy, natomiast w 2013 r. prawie 8 zł. Ratusz wprawdzie zatrudnia 194 prawników, co nie przeszkadza, by lekką ręką za obsługę prawną każdego roku płacić jeszcze zewnętrznym kancelariom 2 mln. Takich absurdów i niekonsekwencji jest cała masa. W mieście niemającym ani jednej spójnej drogi rowerowej, którą można dojechać do centrum, zafundowano za ogromne pieniądze system publicznych rowerów do wynajęcia. O przepłaconych inwestycjach, niedotrzymanych terminach można by napisać książkę. Niestety, te informacje nie stały się tematem telewizyjnych debat. Słyszeliśmy tylko, jak strasznie będzie, gdy zwycięży PiS. Tak więc Hanna Gronkiewicz-Waltz nadal sprawuje władzę w stolicy. Jak długo jeszcze? Na pewno co najmniej rok. Czy raz uruchomiony społeczny potencjał wymusi na władzy zmianę sposobu pełnienia przez nią swojej funkcji i czy opozycja wyciągnie wnioski z popełnionych błędów? Przekonamy się już za rok w czasie wyborów samorządowych, które odbędą się w zwyczajnym, ustawowym terminie.