Źródłosłów greckich słów wskazuje na to, że demokracja to panowanie ludu. Jednak zasada większości nie obowiązuje w sferze moralności. Ta bowiem nie jest kwestią umowy społecznej, lecz obiektywnej natury racjonalnej człowieka. Nie ma zatem znaczenia, czy przegłosujemy wolą większości legalizację związków homoseksualnych lub zabójstw nienarodzonych.
Na przełomie minionego i obecnego wieku padały niejednokrotnie stwierdzenia, że odchodząca epoka naznaczona była ideą rewolucji (marksistowsko-leninowskiej). Przełomem w tym posuwaniu się pociągu rewolucji kierowanym kolejnymi maszynistami dziejów był rok 1989. Rok, który sam w sobie stanowił taką zawartość treściową, że znalazło to odzwierciedlenie w tytule rozdziału encykliki bł. Jana Pawła II Centesimus annus. Zanim jednak doszło do roku 1989, był rok 1980 – polski Sierpień, miesiąc rozbudzonych sumień, które sprzeciwiły się państwu totalitarnemu. Upomniały się o wolność, o solidarność, o prawa człowieka.
Dziś, wspominając tamte niedawne, a zarazem odległe wydarzenia, patrzymy jednocześnie przyszłość. Tym spojrzeniom towarzyszą analizy politologów, przewidujących z jednej strony optymistyczny koniec historii (pojęty jako koniec dramatów i napięć, w sytuacji gdy zwyciężyła na świecie demokracja), z drugiej strony przewidujących zderzenie cywilizacji.
Dla człowieka wiary, dla chrześcijanina historia to spotkanie wolności człowieka z Bożą Opatrznością, to swoisty, niemożliwy do przewidzenia dialog, w którym centralnym słowem jest wolność.
Lata przełomu po roku 1980 i 1989 to czas poszukiwania wolności. Warto zauważyć ten szczególny kontekst dziejowy, w którym pojawia się owo pytanie o wolność. To nie jest czas pełnej stabilizacji, w której istnieją wyraźnie ukształtowane instytucje, struktury i modele zachowań. W takim kontekście życie społeczne stanowi uporządkowaną, stabilną całość, w której każdy podmiot ma swe określone zadanie. My wciąż jesteśmy natomiast w momentach przełomu – jedna struktura polityczno-społeczna znalazła się w fazie kryzysu, od pewnego czasu tworzy się nowa, a w wyniku tego procesu poszerza się znacznie pole działania ludzkiej wolności, ale nie jest ona nigdy nieuwarunkowana.
Dlaczego możemy wciąż mówić o czasach przełomu? O takiej sytuacji zdają się świadczyć nasze poszukiwania wolności.
Poszukiwania wolności
Kilka lat po czerwcu 1989 r. znany publicysta i mentor polskiej sceny publicznej pisał: „Cóż pozostawił nam w spadku komunizm? Pozostawił nam syndrom więźnia. Kiedy siedzisz człowieku w więzieniu, do pasji doprowadza cię okratowane okno i drzwi bez klamek. Przeto kiedy wychodzisz na wolność, czujesz się szczęśliwy. Widzisz ulice pełne samochodów, zielone trawniki. Po kilku godzinach jednak ogarnia cię niepokój. Póki byłeś w więzieniu, kilka rzeczy wiedziałeś na pewno: co będziesz jadł, gdzie będziesz spał, kiedy się wykąpiesz. Z punktu widzenia swoich elementarnych potrzeb biologicznych byłeś bezpieczny. I teraz, gdy nadszedł czas oczekiwanej swobody, uświadamiasz sobie, że nie wiesz, co będziesz jadł, gdzie będziesz spał, gdzie się umyjesz. Twoje poczucie stabilności i bezpieczeństwa zostało zachwiane. Zaczynasz zastanawiać się, kto jest temu winien” (A. Michnik).
Ten zwięzły tekst publicystyczny zdaje się wyrażać kilka ciekawych spraw. Najpierw odsłania, tak bardzo charakterystyczną dla naszego etosu polskiego negatywną wolność dążeń wyzwoleńczych.
Wiele powiedziano już na ten temat, że zryw solidarnościowy miał negatywny charakter – to były wyzwolenia z więzienia komunizmu, to była „wolność od”, patetyczna, ale łatwa do wyczerpania. Wyzwolenie było stymulowane realnym wrogiem – obcym ustrojem, układami, brakiem suwerenności. Kiedy realny wróg ustąpił (tak się przynajmniej wydawało), po upadku komunizmu rozpoczęły się poszukiwania „ukrytego wroga”. W ten sposób zaczęto pisać dzieje niezakończonej walki o wolność.
Potwierdzeniem sytuacji niezakończonej walki o pełną wolność stało się ożywienie lewicy laickiej i jej agresywny antyklerykalizm. Całość zjawisk zaczęła przybierać – zdaniem niektórych – swoistą postać neosocjalizmu. Jej wyrazem stał się swoisty alians postkomunistów z katolikami, którego obrazem stała się specyficzna i lansowana mocno wizja budowania jednej Polski i Europy. Oczywiście, wizja zjednoczonej Europy ducha, Europy jako wspólnego domu, jako wspólnoty wartości wyrastających z tradycji była i pozostaje projektem w pełni akceptowalnym. Jest to wizja ideału, o którym często mówił bł. Jan Paweł II. Rzecz jednak w tym, że praktyka realizacji słów bł. Jana Pawła II przybrała postać koncepcji o zdecydowanym prymacie pierwiastka społecznego, ekonomicznego i politycznego. W takim projekcie kultura, religia, życie duchowe pozostają na drugim miejscu. Religia zostaje pozbawiona prawa do udziału w życiu publicznym, politycznym, naukowym, kulturalnym. Jest po prostu zepchnięta do życia prywatnego. Owszem, głosi się, co widać w bieżących mowach polityków w Polsce, że życie publiczne może być pod wpływem etyki chrześcijańskiej, ale etykę tę interpretuje nie Kościół, ale każda jednostka prywatnie. W efekcie mamy przykłady czołowych polityków w państwie mieniących się chrześcijanami i postępującymi radykalnie wrogo w stosunku do nauki Kościoła.
Temu procesowi towarzyszy kontestacja autorytetu Kościoła (który do niedawna był wyłącznym autorytetem, przywoływanym notorycznie w czasach walki z komuną). Jak pisał ks. prof. Cz. S. Bartnik: „Kościół zresztą, według nich, zwłaszcza w Polsce, jest «totalitarny, wsteczny, niesoborowy». Kościół, naród, ojczyzna, patriotyzm są przeżytkiem w obliczu Megalopolis Europea”.
Rozczarowanie uzyskaną wolnością
Odzyskanie wolności w Polsce po 1989 r. spotkało się z wcześniejszymi projektami i roszczeniami dotyczącymi tej wartości. Wszystko to tworzyło rozrost ludzkich nadziei: po zburzeniu granic rozdzielających Europę „domu niewoli” i Europę wolną, automatycznie w Polsce pojawiła się wiara w dobrodziejstwo demokracji i dobrobytu. W tej wierze dały o sobie znać, tak bardzo charakterystyczne, elementy ludzkiej naiwności i utopijnego stylu myślenia. Jednak trzeba zauważyć także fakt obiektywnych trudności, które są typowe dla transformacji ustrojowej i odzyskiwania wolności. Towarzyszyły im trudności charakterystyczne dla Polski.
33 lata po Sierpniu ’80 i 29 lat po Czerwcu ’89 trzeba przypominać, że początek przeobrażeń w Polsce był bardzo trudny, a transformacja systemowa unikalna. To stanowiło zaś realne zagrożenie dla wolności.
Obok zjawisk typowych dla procesu transformacji, takich jak bezrobocie, bezdomność czy załamanie się opiekuńczości państwa, pojawiły się problemy specyficzne i typowe dla Polski i Polaków: lęk przed napływem obcego kapitału, lęk przed wyzyskiem obcych, lęk przed wyprzedażą polskiego majątku, lęk niektórych przed integracją z Europą.
Warto może w tym miejscu przywołać słowa Jana Pawła II z jego wywiadu dla włoskiego pisma „La Stampa”, gdzie Ojciec Święty mówił: „Rzecz jasna, nie jestem przeciwny tzw. wejściu Polski do Europy, ale nie zgadzam się, by z tego dążenia czynić coś w rodzaju fetysza, fałszywego fetysza. Według obrońców tej koncepcji wejście Polski do Europy byłoby równoznaczne z nastaniem systemu ultraliberalnego, konsumpcyjnego i wyzutego z wszelkich wartości. Wszystko sprowadzałoby się do tego”. Te słowa zdają się zdejmować piętno zaściankowości i oszołomstwa z głów tych, którzy wyrażali swoje obawy przed integracją europejską.
Na tle tych zjawisk można postawić pytanie: czy słusznym staje się „obwinianie” wolności za niektóre przejawy zła współczesnej cywilizacji i kultury, takie jak: konsumpcjonizm, aborcja, pornografia, aktywny udział ludzi nomenklatury komunistycznej w odnowionych strukturach czy wreszcie podważanie autorytetu Ojca Świętego? Czy jest to wina tkwiąca w łonie samej wolności, czy też wynikająca z jej wadliwego używania?
Powyższe pytania odsłaniają głęboki związek wolności z wielorakimi sferami życia. Pokazują, czy też przynajmniej sugerują, że wolność jest wartością o charakterze nie absolutnym, ale służy (powinna służyć) dobru godnemu życia człowieka.
Taką rolę wolności kreślił konsekwentnie Kościół, także, a może zwłaszcza w pamiętnej pielgrzymce Jana Pawła II do Polski w 1991 r. Dwa lata po uzyskaniu niepodległości Jan Paweł II stawał na polskiej ziemi, by ukazać horyzont wolności, by zabezpieczyć nas przed rozczarowaniem uzyskaną wolnością.
Ta pielgrzymka Jana Pawła II spotkała się z wyraźną krytyką niektórych środowisk liberalnych, zwłaszcza niektórych polityków ówczesnego Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Potwierdziła się w ten sposób prawda, że o ile w dotychczasowych zmaganiach wyzwoleńczych Kościół był zawsze i tradycyjnie niekwestionowanym sprzymierzeńcem, o tyle nowa sytuacja zachwiała niejako tym przymierzem. Kościół stał się podmiotem krytykującym niejedne przemiany, a zarazem i przede wszystkim przedmiotem ostrej krytyki ze strony liberalizmu.
Krytyka Kościoła sprowadzała się do zarzutów braku rozpoznania czasu i braku stosownego przygotowania do tego czasu – czasu wolności i demokracji. Stawiano w związku z tym tezę, że Kościół stanowi zagrożenie dla demokratycznej Polski, a nadto dla siebie samego. W takim kontekście ukazywano rzekome roszczenia Kościoła o rozszerzenie jego wpływów. Wskazywano na uleganie emocjom triumfalizmu, a jednocześnie demonstrowanie prowincjonalizmu, brak nawiązania do doświadczeń Kościoła w świecie. Wyrastało z tej krytyki mocne przekonanie, że wrogiem wolności i demokracji w Polsce stał się Kościół katolicki.
Wolność i demokracja zagrożona przez katolicyzm?
Krytyka niektórych wypowiedzi i zachowań katolików bywa zasadna, ale często zacietrzewiona, niesprawiedliwa, niszcząca. W centrum tej krytyki znajduje się lęk Kościoła przed wolnością. Jak pisał ks. prof. H. Juros: „Ale spotykamy w Kościele, ze strony duchowieństwa, także głosy pseudozatroskane, które odzywają się wtedy, gdy aktualna wolność jest traktowana jako «zło konieczne», gdy zagrożenia i niewłaściwe postawy tłumaczy się jedynie tym, iż jest to efekt nowej drogi. Głosy te marzą o łasce bądź błogosławieństwie prześladowania Kościoła w przeszłości i nostalgicznie tęsknią za romantycznym obrazem «autentycznego» Kościoła, który kiedyś istniał i tylko musiał stawiać opór. […] Niektórzy propagują więc swoistą teorię czyśćca – 40 lat komunizmu to jakby purgatorium... czas wypalenia wszystkich niedoskonałości Kościoła”.
Ks. prof. J. Tischner także ostrzegał, że lęk przed wolnością staje się większy niż lęk przed przemocą, a wynika to z przemian w sferze ludzkiej pamięci. Przemiany te wyrażają się zaś w procesie zamazania wspomnień związanych z grozą nihilizmu komunistycznego i wypieraniem tych wspomnień przez wizje apokaliptyczne związane z wolnością.
Niezależnie od słuszności owych diagnoz, jedno było w owym sporze lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych pewne – szerszym podłożem sporów był chaos rozumienia pojęć i relacji: demokracja – osoba – społeczeństwo.
Co to jest demokracja? Zasada większości a zasada prawa
Czym jest demokracja? O tym, że pojęcie to nie jest jednoznaczne świadczył pewien paradoks z minionej epoki. W totalitarnych państwach komunistycznych propaganda partyjna mówiła o „prawdziwej demokracji” w opozycji do demokracji zachodniej, kapitalistycznej. Była zatem prawdziwa demokracja i była nieprawdziwa demokracja. Komunizm, który lansował siebie jako demokrację ludową, stanowił jedyną prawdziwą formę demokracji.
Czym jest demokracja? Źródłosłów greckich słów wskazuje na to, że demokracja to panowanie ludu. Najczęściej, zgodnie z owym źródłosłowem, intencja znaczeniowa odnosi się zwyczajnie do władzy opartej na woli większości.
Zdarza się jednak, że wola większości jest błędna i że większość może uznać błąd za coś... słusznego. Wystarczy zauważyć, że w latach przed II wojną światową większość Niemców podzielała represyjną politykę nazistów w stosunku do Żydów. Wolą większości Sokrates został skazany na śmierć w procesie, który wedle ówczesnego i współczesnego rozumienia mógł uchodzić za wzorcowo demokratyczny. Podobnie, jak w demokratycznym bądź co bądź procesie, większość tłumu Jerozolimy wybrała Barabasza w miejsce Jezusa, skazując Boga Człowieka na śmierć.
Wskazane przykłady, nieliczne, ale o kluczowym znaczeniu dla różnych przełomów dziejowych, wskazują to, co jest dzisiaj dość powszechnie rozumiane przez światłe umysły: do współczesnego pojęcia demokracji przynależy pojęcie państwa praworządnego (państwa prawa, czyli państwa, w którym rządzący nie mają władzy absolutnej).
Można zatem zauważyć, co podkreśla np. prof. Rocco Buttiglione, że w sprawiedliwej konstytucji zasada większości i zasada państwa praworządnego, państwa prawa, są jednakowo ważne. Ten charakterystyczny dualizm wskazuje, że owe dwie zasady są jednakowo podstawowe: zasada większości i zasada państwa praworządnego.
Zasada większości pojawia się tam, gdzie mamy do czynienia z tym, co można określić jako interes ludzi. Tak więc zasada większości może i powinna dotyczyć decyzji związanych na przykład z budżetem państwa, jego strukturą, czy na przykład decyzji związanych z wysokością podatków. Z takimi założeniami korespondowała treść hasła bojowego zwolenników niezależności amerykańskiej „no legislation without representation” (nie ma prawodawstwa bez przedstawicielstwa).
Inaczej jednak jest tam, gdzie pojawiają się sprawy dotyczące prawdy – tam nie działa zasada większości. Nie działa ona na przykład w nauce. Nie ma przecież żadnego znaczenia ani nawet sensu, czy wolą demokratycznej większości przegłosujemy nieobowiązywalność prawa ciążenia w miesiącach letnich na wybrzeżu i Beskidach. Nie ma sensu, czy przegłosujemy, że katastrofa Smoleńska była efektem zderzenia z pancerną brzozą – trzeba zbadać fakty i wyciągnąć z nich wnioski. Podobnie, zasada większości nie działa w prawie: o tym, czy jakiś oskarżony jest naprawdę winny, nie decyduje publiczne głosowanie, lecz prowadzone przez sędziów śledztwo oparte na faktach i ich analizie.
Wreszcie, co jest najtrudniej dzisiaj przyznawane, zasada większości nie obowiązuje w sferze moralności. Ta bowiem nie jest kwestią umowy społecznej, lecz obiektywnej natury racjonalnej człowieka. Nie ma zatem znaczenia i sensu, czy przegłosujemy wolą większości legalizację związków homoseksualnych lub zabójstw nienarodzonych.
Można zatem i należy uznać, że prawdziwa demokracja nie polega jedynie na samej regule większości, polega ona w nie mniejszym stopniu na regule prawa zakorzenionego w zasadzie sprawiedliwości.
Ponadto, autentyczna demokracja jest podporządkowana służbie osobie.
Osoba w państwie demokratycznym
W myśl zasady personalistycznej osobie należna jest od osoby afirmacja dla niej samej, a to z racji przysługującej jej swoistej wartości, zwanej osobową godnością. Sobór Watykański II w konstytucji Gaudium et spes zauważył i podkreślił, że osoba jest istotą uczynioną w taki sposób, że może w pełni zrealizować siebie jedynie poprzez dar z siebie w wolności i miłości. To stwierdzenie, choć może wydawać się bardzo teoretyczne, ma jednak znaczny ciężar gatunkowy. Bowiem żadna istota „naturalna” – w biologicznym sensie tego słowa – nie jest w stanie darować samej siebie. Jest tak dlatego, że aby darować siebie trzeba najpierw w pełni siebie posiadać. To założenie wskazuje, że nie należy mieszać wolności z dowolnością: „robię to, co mi się wydaje i podoba”.
Demokracja musi być powiązana z rozumieniem człowieka, a w sposób szczególny z prawdą o wolności w człowieku. Im bardziej prawda o człowieku jest deformowana, tym więcej mamy kłopotów z demokracją. Wszelka redukcja człowieka do poziomu czysto materialistycznego staje się zagrożeniem demokracji i państwa prawa. Prawo stanowione musi bowiem respektować prawdę o człowieku. Bez tego respektowania prawo staje się bezprawiem, a demokracja – totalitaryzmem.