Dziś cały naród jest ochrzczony, jesteśmy narodem katolickim – te słowa często pojawiają się w milenijnych homiliach Prymasa Tysiąclecia. Przytoczyłem je w poprzednim tekście tego cyklu (Mesjanizm w nowym wcieleniu, „Przewodnik” 26/2021), wskazując na ich zakorzenienie w charakterystycznej formie polskiego mesjanizmu katolicko-narodowego. Śledząc podobne wypowiedzi, moglibyśmy ulec wrażeniu, że taki właśnie – przeniknięty mistycyzmem – był stosunek hierarchów Kościoła do systemu komunistycznego.
Rzeczywistość była jednak bardziej złożona, a jej granice ustanawiały z jednej strony mesjanistyczne idee „narodu katolickiego”, obarczonego eschatologiczną misją „nawrócenia Rosji i Zachodu”, z drugiej zaś pragmatyczna potrzeba ułożenia stosunków z każdą władzą, tak aby zapewnić Kościołowi możliwie najlepsze warunki realizacji jego misji. To klasyczne dla Kościoła napięcie – pomiędzy radykalizmem proroków i realizmem kapłanów – jest wyraźnie widoczne w powojennej historii. Kard. Stefan Wyszyński, który jak nikt inny uformował ówczesne oblicze polskiego katolicyzmu, potrafił łączyć te dwie postawy, idąc na kompromisy, o których pisałem szerzej w tekście Opór czy kompromis? Kościół a nowa władza („Przewodnik” 21/2021). Prymasowskie ustępstwa, zawarte w Porozumieniu Państwo – Kościół z 1950 r., bywają często interpretowane właśnie jako wyraz czystego pragmatyzmu, za którym krył się monolit całkowitego odrzucenia systemu komunistycznego. Czy jednak naprawdę tak było? Czy kard. Wyszyński negował wszystkie jego elementy i czy w nim widział największe zagrożenie dla Kościoła?
Prymas a komunizm
Przyjrzyjmy się bliżej źródłu o wielkim znaczeniu, tym większym, że niebędącym dokumentem oficjalnym ani wypowiedzią publiczną, ale prywatną i nieprzeznaczoną do publikacji. 16 października 1952 r., a zatem w szczytowej fazie stalinizmu, miało miejsce spotkanie prymasa Wyszyńskiego z redaktorami „Tygodnika Powszechnego”: Jerzym Turowiczem, Stanisławem Stommą, Antonim Gołubiewem, Jerzym Zawieyskim i Jackiem Woźniakowskim. Dość szczegółowy zapis ich wielogodzinnej dyskusji znaleźć można w zapiskach Pro memoria. Jeden fragment jest szczególnie interesujący. Proszę mi więc pozwolić na szersze przytoczenie niektórych prymasowskich myśli.
„Ideałem na czasy dzisiejsze musi być raczej umiejętność życia dla Kościoła i Polski, niż umiejętność umierania. Bo, że umierać potrafimy, to już pokazaliśmy. (…) Wszystko, co prasa komunistyczna postuluje w dziedzinie poprawy obyczajów, trzeba bezwzględnie popierać. Walka o heroizm pracy, o trzeźwość, o czystość, walka z pornografią, z chorobami wenerycznymi – powinny być poparte przez katolików. (…) Głoszony pokojowy ideał heroiczny, może i powinien być bezwzględnie poparty. (…) Planowość życia gospodarczego należy wyżej stawiać niż dezorganizacje wyuzdanej konkurencji kapitalistycznej. (…) Ruch wyzwoleńczy narodów kolonialnych należy uznać za objaw zdrowy, zasługujący na naszą sympatię i na nasze poparcie. Kapitalizm krajów kolonialnych załamie się szybciej, gdy stracą kolonie”.
Konkluzja prymasowskich notatek brzmiała następująco: „Postęp społeczny jest niezbędny. Katolicy muszą w nim brać udział. Obecna rzeczywistość pozostawia po sobie śmiałe ślady przemian społecznych (…). Cokolwiek przyniesie przyszłość, trzeba pamiętać, że cały szereg tzw. zdobyczy społecznych ma charakter stałych zdobyczy. Do nich zaliczam przejęcie na własność społeczną ciężkiego przemysłu i wielkiej własności rolnej. Kościół w Polsce nie będzie walczył o zwrot swoich majątków rolnych, sam też nie upomni się o swoje folwarki”.
Wniosków z tych słów można wysnuć wiele, choćby ten: otóż te fragmenty Porozumienia z 1950 r., które zwykliśmy uznawać za wyraz czystego pragmatyzmu, np. wsparcie Kościoła dla kolektywizacji, zaangażowanie w „walkę o pokój”, czy wreszcie potępienie „band podziemia”, były nie tylko przejawem ugięcia się przed przemocą, ale w jakimś stopniu wyrazem szczerych poglądów prymasa. Oczywiście odrzucał on całkowicie inne cechy systemu komunistycznego: kult państwa, nihilizm, „doktrynalną nienawiść”, „antyhumanizm, który wyziera ze współczesnych form wyzysku pracy ludzkiej” i „monopolizowanie wszystkich form życia przez państwo”. Jak widać, prymas potępiał te elementy systemu, które moglibyśmy nazwać totalitarnymi, nie krył zaś pewnej sympatii do tego, co proponował on w zakresie ekonomicznym i społecznym.
Wróg numer jeden
Nie komunizm był dla niego wrogiem w wymiarze absolutnym – widział w nim raczej instrument, którego w swej walce z chrześcijaństwem używa masoneria. Tak, w roku 1952 był wciąż prymas Wyszyński wyznawcą poglądu, obecnego w Kościele od ponad wieku, że to właśnie masoneria jest źródłem wszelkiego zła, a rozmaite antychrześcijańskie idee i ruchy są po prostu jej emanacjami.
„Masoneria – ta złota międzynarodówka – chce niszczyć Kościół – czarną międzynarodówkę – za pomocą komunizmu – czerwonej międzynarodówki. (…) Masoneria polska przyczaiła się, ale cicho podjudza komunistów polskich przeciwko Kościołowi, a duchowieństwo przeciwko rządowi. To masoneria najwięcej mówi o palmie męczeństwa dla Kościoła w Polsce” – tak mówił do redaktorów „Tygodnika”. Ta wizja masońskiego spisku, który steruje polityką władz, ale wpływa również na Kościół, była dla prymasa podstawowym schematem poznawczym, ustanawiającym hierarchię zła.
Zwróćmy uwagę, że wówczas, na rok przed uwięzieniem, uważał on wzmożenie postaw opozycyjnych wśród duchowieństwa i pragnienie męczeństwa za przejaw masońskich manipulacji. Oczywiście naiwnością byłoby przekonanie, że prymas – wciąż wtedy dość młody, pozbawiony wielkiego doświadczenia i autorytetu – mógł być nieomylny w ocenie otaczającej go rzeczywistości. Pozostawał wciąż więźniem spiskowych teorii, jakże charakterystycznych dla kultury europejskiej poprzednich dziesięcioleci. Przeświadczenie o złowrogim spisku masońskim było wtedy podstawowym elementem formacji duchowieństwa. Widać to choćby w tekstach i wypowiedziach św. Maksymiliana Kolbego. Ten schemat był tak utrwalony, że długo nie były go w stanie naruszyć nawet osobiste doświadczenia komunizmu.
Przestrzeń wolności
Kościół w Polsce był, a poniekąd pozostaje do dziś, dziedzicem myśli i strategii kard. Stefana Wyszyńskiego, wyrażających się w tej szczególnej syntezie mesjanizmu i pragmatyzmu, której się przyglądaliśmy. Zadajmy jednak teraz pytanie, na ile było to zjawisko skoncentrowane wyłącznie na Kościele i jego interesach? Czy ów podszyty mesjanizmem pragmatyzm nie prowadził aby do kompromisów z władzą kosztem demokratycznych praw człowieka i obywatela?
Społeczeństwo pozbawione jakiejkolwiek niezależnej reprezentacji zaczęło widzieć w Kościele jedyną instytucję, która mogła stać się „przestrzenią wolności”, zapewniającą minimum wolności słowa i myśli. Bywał w ten sposób – nie całkiem świadomie i nie w pełni zgodnie z wolą swoich zwierzchników – obsadzany w roli politycznej i społecznej opozycji.
W rzeczywistości o cechach totalitarnych już samo istnienie Kościoła – odmienny od głoszonego przez reżim system wartości, budowa alternatywnych dla państwowych struktur i form życia społecznego – czyniło go instytucją podtrzymującą opór społeczny. Brak wolnych mediów, brak możliwości swobodnego zrzeszania się, sprowadzenie ciał przedstawicielskich do roli czysto dekoracyjnej i wiele innych przejawów totalizacji życia politycznego i społecznego w Polsce powodowało przejmowanie przez Kościół funkcji obrońcy podstawowych praw człowieka i praw obywatelskich, także w sferach niezwiązanych bezpośrednio z duszpasterstwem. Wymagało to szczególnej roztropności i umiejętności znalezienia drogi pomiędzy meandrującą polityką wyznaniową władz i potrzebami Kościoła jako instytucji a bezkompromisowością „dawania świadectwa prawdzie”, czego oczekiwało wielu Polaków, w tym również duchownych. Czy zatem potrafił Kościół, pomimo swego pragmatyzmu, wziąć w obronę tę przestrzeń wolności społecznej, która nie była ściśle związana z realizacją jego misji?
Niepokojący symptom
Po lekturze cytowanych wcześniej zapisków prymasa przyznać trzeba, że mogła w tej kwestii istnieć dla Kościoła pewna pokusa: wykorzystać słabnącą pozycję władzy dla realizacji własnych potrzeb, nawet jeśli oznaczać by to miało porzucenie obrony praw i wolności społeczeństwa. Jeśli powołanie Kościoła może być realizowane w różnych systemach, to dlaczego miałby on bronić wolności słowa, zrzeszania się, demonstrowania? Wszak one nie zawsze zgodne są z kościelnym rozumieniem prawdy.
Niepokojącym symptomem takiego powiązania władz i Kościoła, ponad wartościami demokratycznego społeczeństwa, był wniosek episkopatu do władz PRL o ocenzurowanie filmu Jerzego Kawalerowicza Matka Joanna od Aniołów. Czymś naturalnym zdawało się biskupom, a zatem również prymasowi, że to państwo, nawet komunistyczne, powinno stać na straży społecznej moralności, i że nie ma nic zdrożnego w interweniowaniu u władz, którym na co dzień się przeciwstawiamy.
Cienką zdawała się granica pomiędzy akceptacją władzy autorytarnej a opozycją wobec niej. Jeśli ta władza zrezygnowałaby z totalitarnych skłonności i ateistycznego fanatyzmu, Kościół mógłby ją zaakceptować, także wtedy gdy ogranicza wolność słowa i artystycznej ekspresji. Dla kard. Wyszyńskiego ewentualny zakaz wyświetlania Matki Joanny od Aniołów byłby czymś pożądanym, choć w istocie oznaczałby to samo, co zdjęcie Dziadów ze sceny Teatru Narodowego w 1968 r.
W imieniu społeczeństwa
Wartości liberalnej demokracji nie były i nie są dla Kościoła czymś oczywistym. Idea wolności „od”, absolutna wolność słowa i ekspresji artystycznej, możliwość decydowania przez większość w kwestiach natury etycznej są dalekie od zasad przezeń głoszonych. Jakże często, szczególnie w Polsce, państwo bywa postrzegane jako instytucja, która powinna zapewnić przestrzeganie zasad, na straży których stoi Kościół. Wolność widziana jest jako obszar ograniczany przez Prawdę, a tę zaś definiuje nauczanie Kościoła.
Nie zawsze tak było. Gdy władze PRL-u usiłowały w 1975 r. znowelizować konstytucję, rozległ się głos Kościoła, który wyrażał potrzeby nie tylko swoich wiernych, ale ogółu społeczeństwa zaniepokojonego planowanymi zmianami. Obawy i dążenia biskupów zostały ubrane w oficjalny kształt przesłanych władzom memoriałów, które wyliczały konkretne zastrzeżenia i postulaty. Zanegowany został w nich sens wprowadzenia zapisu o kierowniczej roli PZPR jako „prowadzący do zagrożenia pluralizmu społeczeństwa polskiego” i „niweczący resztki demokracji”. Odrzucono potrzebę konstytucyjnego usankcjonowania sojuszu z ZSSR, jako prowadzącego do „ograniczenia suwerenności Polski”, przy czym biskupi zastrzegli się, iż nie mają zamiaru „kwestionować przynależności Polski do światowego systemu socjalistycznego”. Episkopat odniósł się negatywnie także do koncepcji powiązania praw obywatelskich z wykonywaniem przez obywateli ich obowiązków, przypominając, że „na prawa obywatelskie ustawodawca nie może zasadniczo nakładać warunków”. Biskupi zaproponowali również, całkowicie wywrotową z punktu widzenia komunistycznego reżimu, wizję wprowadzenia podstawowych reguł porządku demokratycznego. Za jego podstawę episkopat uznał „parlament powstały z wolnych pięcioprzymiotnikowych wyborów” oraz wyłoniony przezeń rząd, którego „obowiązki i kontrola nad nim nie mogą być przejęte przez organizacje polityczne”. Innym fundamentem właściwego porządku publicznego winny być związki zawodowe, które „muszą się cieszyć niezależnością w granicach potrzeb danego zawodu”. Kluczową dla biskupów gwarancją było poszanowanie „suwerenności narodu i państwa w dziedzinie kultury narodowej, wolności gospodarczej i własnych celów”, co oznaczać miało m.in. konieczność „jawności życia publicznego” oraz „prawo do rozwoju kultury narodowej, posługiwania się własną historią, teatrem, sztuką, wydawnictwami bez ingerencji cenzury politycznej”. To nie był program pragmatycznego dogadania się z władzą. To był program budowy państwa demokratycznego i społeczeństwa obywatelskiego.
Czy Kościół pozostał mu wiernym w następnych latach? Odpowiedź na to pytanie jest zadaniem dla następnych tekstów niniejszego cyklu.