Logo Przewdonik Katolicki

Opór czy kompromis?

Paweł Stachowiak
Prymas August Hlond i gen. Piotr Jaroszewicz na procesji Bożego Ciała w Warszawie, 1947 r. fot. PAP

Kiedy komunistyczne władze przystąpiły do walki z Kościołem, prymas Wyszyński podpisał z nimi porozumienie. Niektórym i w Polsce, i na Watykanie wydawało się ono kapitulacją bez podjęcia walki. Czas pokazał, jak błogosławione skutki miała ta pozorna kapitulacja.

To nie było nic nowego. Kościół w Polsce był przyzwyczajony do funkcjonowania w państwie niechętnym, a nawet wrogim wobec katolicyzmu. Czerpał siłę ze swojego związku z narodem, pozostając jednocześnie w opozycji wobec państwa, które było obce: narodowo i religijnie. Polskość i katolicyzm zrastały się w jednolitą bryłę, stawiającą czoła zaborcom, a jednocześnie „herezji” i „schizmie” – protestanckim Prusom i prawosławnej Rosji. Kościół, jako „instytucja narodowa”, wzmacniał poczucie tożsamości narodowej, zastępował instytucje świeckie, które istnieć nie mogły: banki, biblioteki, szkoły, spółdzielnie. Przypomnijmy sobie księży: Augustyna Szamarzewskiego, Piotra Wawrzyniaka, Jana Koźmiana.
Zapewne najbardziej wyrazistym przykładem tej zastępczej funkcji Kościoła była działalność ks. Wacława Blizińskiego, twórcy fenomenu parafii Lisków. Obejmując w styczniu 1900 r. miejscową parafię, ks. Bliziński zastał niedokończony kościół, jednoklasową szkołę ulokowaną w ruderze, analfabetyzm, plagę pijaństwa i kradzieży. Blisko 40 lat później we wsi działały trzy spółdzielnie (mleczarska, kredytowa oraz rolniczo-hodowlana z własnym młynem, piekarnią i cegielnią), funkcjonowała 7-klasowa szkoła powszechna i 3 szkoły zawodowe (Szkoła Hodowlana, Szkoła Zawodowa Żeńska i Szkoła Rzemieślniczo-Przemysłowa), sierociniec dla 300 dzieci, Dom Ludowy i ośrodek zdrowia. Miejscowość była częściowo skanalizowana i zwodociągowana, posiadała 7 studni artezyjskich, własną małą elektrownię, 12 telefonów i 50 odbiorników radiowych. We wsi funkcjonowały liczne organizacje społeczne i kulturalne (straż ogniowa, Koło Gospodyń Wiejskich, kółko rolnicze, Klub Inteligencji). To najbardziej charakterystyczny przykład przejmowania przez Kościół zadań struktur świeckich. Gdy państwo było wrogie, to on budował instytucje społeczne, ekonomiczne, kulturalne, a jednocześnie dbał o utrzymanie narodowej tożsamości, choć przecież nie należało to do jego podstawowej misji.
Tak, Kościół w Polsce był przyzwyczajony do sytuacji funkcjonowania w rzeczywistości trudnej, nie opierał swego powołania na symbiozie z państwem, potrafił odnaleźć się w roli „znaku, któremu sprzeciwiać się będą”. Powinniśmy o tym pamiętać, przyglądając się dylematom, jakie stanęły przed nim po roku 1944.

Bierut na procesji Bożego Ciała
Początkowo wydawało się nie najgorzej. Na poziomie gestów nowa, niemająca społecznego zaufania władza, starała się sugerować, że nie we wszystkim odrzuca tradycję niepodległej Rzeczypospolitej. Co prawda orzeł stracił koronę, rząd wypowiedział konkordat i wdrożył nowe prawo rodzinne, ale przecież poza tym wszystko wydawało się jak dawniej. Państwo nazywało się Rzeczpospolita Polska, obowiązywała konstytucja marcowa, dostojnicy państwowi z Bolesławem Bierutem na czele chadzali w procesjach Bożego Ciała, polskie radio zaczynało audycje pieśnią Kiedy ranne wstają zorze, a kończyło Wszystkie nasze dzienne sprawy, religia była nauczana w szkołach. Zadeklarowanego ateistę gen. Karola Świerczewskiego pochowano w oprawie religijnej (warto spojrzeć na relację Polskiej Kroniki Filmowej).
Władze nie chciały rozpoczynać wojny z Kościołem dopóty, dopóki miały innych wrogów: opozycję legalną i zbrojną. Pierwsze lata nowej rzeczywistości upływały pod znakiem taktyki kamuflażu, ukrywania prawdziwych celów i dążeń. Przywódcy Kościoła w Polsce nie dawali się jednak zwieść takiej polityce, czuli, że stoją przed wyzwaniem egzystencjalnym, wiedzieli, że system nowej władzy prędzej czy później przystąpi do ataku.
Kard. August Hlond powracając z wygnania, notował: „Zawarcie kompromisu ideologicznego z marksizmem jest nie do pomyślenia” i odrzucał wszelkie formy „dogadywania się” z nową władzą. Przyszłość postrzegał raczej jako konfrontację, z której Kościół w Polsce musi wyjść zwycięskim. „Kościół […] ma pójść na walkę z duchem materializmu i bez wylęknienia mocować się z propagandą zła” – wzywał. Myślenie prymasa Hlonda było naznaczone duchem mistycyzmu, który kazał mu wierzyć w bezwzględne zwycięstwo Kościoła, o ile nie zrezygnuje on ze swoich zasad. „Przyjdzie taka chwila, gdy rząd polski uroczyście wyzna swą wiarę i jak najściślej złączy się z Kościołem. […] Polska jest narodem wybranym. […] Królestwo Boże w Polsce ma się rozpocząć i szerzyć na cały świat” – pisał.
Nie poznamy nigdy odpowiedzi na pytanie, jak zachowałby się kard. Hlond, gdyby stanął przed wyzwaniem, jak bronić katolicyzmu w Polsce w sytuacji egzystencjalnych zagrożeń, które nadeszły w chwili, gdy umierał. Czy mistyczna wiara w misję Polski i brak temperamentu polityka pozwoliłyby mu przyjąć postawę bardziej realistyczną i dopuścić możliwość, choćby chwilowego, kompromisu z władzą? Wiele zdaje się świadczyć, że przedłożyłby raczej logikę świadectwa nad logikę przetrwania.

Rozprawa z Kościołem
Następca kard. Hlonda – kard. Stefan Wyszyński – był „prymasem i mężem stanu”, jak pisał jeden z jego biografów. Znawca nauki społecznej Kościoła, świadek okrucieństw czasu okupacji, nie pozostawał nigdy w orbicie władzy, nie był wcześniej dostojnikiem kościelnym, ale profesorem seminarium, redaktorem „Ateneum Kapłańskiego” i kapelanem chrześcijańskich związków zawodowych. Biskupem został w 1946 r., prymasem w chwili, gdy władze przystąpiły do rozprawy z Kościołem. Trudno przypuszczać, aby nie rozumiał, czym jest system narzucony Polsce po II wojnie światowej, jednak pomimo głębokiej pobożności maryjnej nie miał mistycznych skłonności swego poprzednika. Myślał i analizował w perspektywie nadprzyrodzonej, uzupełnianej poczuciem realizmu i wyczuciem tego, co można osiągnąć. Przyszło mu brać odpowiedzialność za Kościół w Polsce w jednym z najtrudniejszych momentów w jego dziejach.
Właśnie wtedy władze przystąpiły do zdecydowanej ofensywy, która miała w założeniu odebrać Kościołowi jakiekolwiek możliwości działalności publicznej – religię w szkołach, służbę w szpitalach, Caritas; duchowieństwo zaś poddać presji i skłonić do absolutnej lojalności wobec komunistycznego państwa. Zaczęły się aresztowania, procesy oraz próby rozbicia jedności Kościoła przez budowę agenturalnych struktur tzw. księży patriotów. Polski katolicyzm stanął przed realnym zagrożeniem utraty samodzielności i przeobrażenia w jedną ze struktur kontrolowanych przez władze.
Cóż mógł uczynić młody prymas? Mógł, jak wielu sugerowało, wybrać drogę bezkompromisowego świadectwa, jednoznacznego oporu, drogę męczeństwa. Być może to wybrałby kard. Hlond, doświadczony wyrzutami sumienia ze względu na opuszczenie kraju we wrześniu 1939 r. Przykładem takiego, pozbawionego kompromisów wyboru, był ówczesny prymas Węgier kard. Józef Mindszenty (pisałem o nim w „Przewodniku” 43/2016). Jednak ceną owej bezkompromisowości byłoby zapewne niszczące prześladowanie i to w momencie, gdy siła stalinowskiego systemu osiągnęła swe szczyty. Wyszyński podążył innym szlakiem. Wynegocjował i podpisał w 1950 r. porozumienie z komunistycznymi władzami – dokument, który niektórym i w Polsce, i na Watykanie wydawał się kapitulacją bez podjęcia walki.

Granice kompromisu
Niektóre ustępstwa mogły szokować. Episkopat zobowiązywał się wspierać władze w polityce kolektywizacji wsi i co może szczególnie bulwersować, potępiał: „zbrodniczą działalność band podziemia”, a zatem tych, których dziś nazywamy żołnierzami wyklętymi. Dopiero później okazało się, jak błogosławione skutki miała ta pozorna kapitulacja. Reżim komunistyczny nie szanował porozumienia, ale do radykalnych represji przeciw Kościołowi przystąpił dopiero w 1953 r., gdy aresztowano prymasa. Wtedy było już za późno aby skutecznie dokończyć dzieła. W marcu tegoż roku zmarł Stalin i pierwsze powiewy odwilży zaczynały docierać do Polski. Kardynał spędził w izolacji trzy lata, ale Kościół nie utracił tych zasobów ludzkich i materialnych, które pozwoliły mu utrzymać autonomię i społeczny autorytet.
Granicą kompromisu była dla prymasa Wyszyńskiego kwestia autonomii Kościoła w wymiarze personalnym. Gdy władze wydały 9 lutego 1953 r. „dekret o obsadzaniu duchownych stanowisk kościelnych”, słusznie uznał, że to koniec Kościoła jako instytucji niezależnej. Od tej chwili władze mogły swobodnie umieszczać swoich agentów, choćby z szeregów „księży patriotów”, na wszystkich szczeblach hierarchii. Prymas zareagował listem „Non possumus”, przełamującym dotychczasową logikę ustępstw w imię unikania zagrożeń, uznał, że teraz właściwszym będzie bezkompromisowy język jego poprzednika: „Pójdziemy za głosem apostolskiego naszego powołania i kapłańskiego sumienia, idąc z wewnętrznym pokojem i świadomością, że do prześladowania nie daliśmy powodu, że cierpienie staje się naszym udziałem nie za co innego, lecz tylko za sprawą Chrystusa i Chrystusowego Kościoła. Rzeczy Bożych na ołtarzach Cezara składać nam nie wolno. NON POSSUMUS!”.
Efektem tych słów było uwięzienie prymasa Wyszyńskiego i spacyfikowanie kościelnej autonomii na następne trzy lata. Zbyt późno i zbyt krótko, aby władze, wzorem państw ościennych, zdołały zniszczyć niezależność i zaufanie do Kościoła. Równowaga pomiędzy kompromisem i świadectwem pozwoliła uratować jego ludzką i materialną substancję, a ponad wszystko pomnożyć autorytet w społeczeństwie. Kościół posłuszny władzy mógłby wiele od niej uzyskać, żyć łatwiej, bezpieczniej, szczególnie gdy przeminął czas stalinowskich ekscesów. Szczęśliwie pozostał w roli „znaku, któremu sprzeciwiać się będą”, choć za cenę wielu codziennych niedogodności. Rozumiał, że łaska rządzących jest niczym wobec poparcia społecznego.

Lekcja z przeszłości
Wszystkie te doświadczenia: z czasu zaborów, okresu międzywojennego i powojennego, zdają się sugerować, że Kościołowi w jego nadprzyrodzonej i doczesnej misji najbardziej służy dystans wobec struktur władzy, a nawet stan umiarkowanego z nią antagonizmu. Nie mówię tu, rzecz jasna, o czasach prześladowań, choć z nich Kościół wychodził z reguły wzmocniony, ale o systemie, w którym władza zachowuje do Kościoła dystans, nie daje mu przywilejów, które go instrumentalizują. Nie da się ukryć, że Kościół solidaryzujący się z jedną ze stron konfliktu politycznego, hołubiony przez nią, coraz bardziej pogrąża się w pułapce instytucjonalnej siły, ale społecznej słabości.
Gdzie w okresie zaborów i w II Rzeczpospolitej autorytet Kościoła był najniższy? W zaborze austriackim, tam gdzie państwo było katolickie, a hierarchia lojalna wobec cesarza. Gdzie był najmocniejszy? W zaborze pruskim i rosyjskim, tam gdzie musiał zmagać się z władzą narodowo i wyznaniowo wrogą. Czasy totalitarnej przemocy – II wojny światowej i Polski Ludowej – wyniosły autorytet Kościoła do niebotycznych poziomów.
Nie twierdzę oczywiście, że powinniśmy się modlić o męczeństwo, ale o zrozumienie, że skojarzenie Kościoła i władzy było, jest i będzie zawsze dla niego szkodliwe. Kościół w Polsce nie posiada jednak, mimo wszystkich doświadczeń, odporności na pokusy uprzywilejowania i sojuszu z państwem. Nie rozkłada symetrycznie swej krytyki i akceptacji, korzysta niekiedy z przywilejów prawnie dopuszczalnych, ale moralnie wątpliwych. Przypomnijmy sobie choćby niesławnej pamięci Komisję Majątkową albo nad wyraz hojne finansowanie z publicznych pieniędzy niektórych przedsięwzięć medialnych, które są ściśle powiązane z jedną tylko stroną politycznego sporu. Kościół w wielu kwestiach potrafi pełnym głosem powiedzieć „non possumus”, jednak wobec „przyjaznej” władzy nie potrafi tego uczynić. Może dlatego, że mieni się ona jedynym jego obrońcą, szczególnie w sytuacji, gdy wielu, duchownych i świeckich, zdaje się coraz bardziej ulegać lękowi przed wrogim światem? Warto jednak pamiętać, że zbyt daleko posunięta identyfikacja z państwem bywa dla Kościoła bardziej niebezpieczną aniżeli dystans i sceptycyzm wobec jego przedstawicieli.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki