Kościół był konsekwentnym i jednoznacznym wrogiem systemu komunistycznego. Zawsze i w każdych okolicznościach niezłomnie z nim walczył, tworzył przestrzeń oporu i wolności dla wszystkich. Bez niego nie byłoby zwycięstwa roku 1989.
Tak brzmi przekaz, z którym spotykamy się podczas kościelno-państwowych uroczystości, na ambonie, w szkole, w oficjalnej narracji „narodowych” mediów. Każdy, kto go w pełni podziela, żywi zapewne przekonanie o wielkiej niewdzięczności, jaka spotkała Kościół na przestrzeni minionego trzydziestolecia. Dlaczego nie docenia się jego zasług, dlaczego krytykuje się jego publiczną rolę, dlaczego odmawia mu się prawa do odzyskania tego, co słusznie mu się należy, dlaczego dąży się do ograniczenia jego społecznego oddziaływania…?
W latach 90., w dobie „zimnej wojny religijnej”, gdy nagle autorytet Kościoła uległ gwałtownemu załamaniu, gdy odwróciły się od niego środowiska „lewicy laickiej”, postrzegano to zjawisko jako zdradę ze strony tych, którzy wcześniej z kościelnej osłony korzystali, a teraz kąsają rękę, która ich karmiła. Winy po własnej, kościelnej stronie, raczej nie dostrzegano. Relikty takiego myślenia obecne są do dziś.
Czy jednak rzeczywiście ów trójkąt – Kościół–władza–opozycja – był w schyłkowych latach PRL-u tak stabilny i jednoznaczny? Czy podział między jego wierzchołkami był tak czysty i pozbawiony jakichkolwiek wieloznaczności? Czy Kościół stojąc po stronie demokratycznej opozycji był całkowicie bezinteresowny, pozbawiony jakiegokolwiek pragmatyzmu i nie pragnął niczego dla siebie uzyskać?
W obronie wartości ponadwyznaniowych
Dziś gorszy wielu z nas głos hierarchów Kościoła, gdy stają w obronie interesów duchowieństwa rozumianego jako grupa zawodowa, niepokoją wątpliwe moralnie działania Komisji Majątkowej, smutkiem napawa gorliwość w strzeżeniu materialnej substancji Kościoła. Choć rozumiemy, że musi on liczyć się z tym, co doraźne i ziemskie, to przecież wciąż pamiętamy biblijną przypowieść: „Spójrzcie na ptaki niebieskie, że nie sieją ani żną, ani zbierają do spichrzów, a Ojciec wasz niebieski żywi je”. O co winien walczyć Kościół, co powinno pozostawać w centrum jego zainteresowania: własny interes instytucjonalny czy wolność społeczna, prawa człowieka i swobody obywatelskie? Te dwie kwestie nie są bynajmniej równoznaczne.
Znajdziemy, choćby w poglądach prymasa Stefana Wyszyńskiego, o których pisałem w jednym z poprzednich tekstów niniejszego cyklu, założenie mówiące, że nie wszystkie składniki ideologii komunistycznej są złe. „Postęp społeczny jest niezbędny. Katolicy muszą w nim brać udział. Obecna rzeczywistość pozostawia po sobie śmiałe ślady przemian społecznych […] Cokolwiek przyniesie przyszłość, trzeba pamiętać, że cały szereg tzw. zdobyczy społecznych ma charakter stałych zdobyczy. Do nich zaliczam przejęcie na własność społeczną ciężkiego przemysłu i wielkiej własności rolnej. Kościół w Polsce nie będzie walczył o zwrot swoich majątków rolnych, sam też nie upomni się o swoje folwarki…” – tak pisał prymas w 1952 r., a te poglądy trudno odnaleźć we współczesnej beatyfikacyjnej hagiografii.
Kościół w Polsce wielokrotnie stawał w obronie wartości, które miały charakter ponadwyznaniowy. Tak było, gdy przedstawiał swe postulaty konstytucyjne w 1952 i 1976 r. Czynił to kard. Wyszyński w kazaniach świętokrzyskich, głoszonych w latach 1974–1976, gdy bronił nie tylko interesów Kościoła, ale praw ludzkich w wymiarze powszechnym. Napięcie pomiędzy uniwersalnym i partykularnym wymiarem Kościoła było jednak wciąż obecne i kazało hierarchom poszukiwać możliwości porozumienia się z reżimem, wykorzystania jego słabości, nie tylko dla dobra wspólnego, ale również własnego, partykularnego, kościelnego.
Co chciał uzyskać Kościół instytucjonalny w swych relacjach ze słabnącą władzą w latach 80.? Odpowiedź na to pytanie jest skomplikowana i daleka od jednoznaczności. Cóż bowiem znaczy w tym kontekście słowo Kościół? Czy istniało jakieś jednolite i niekwestionowane stanowisko środowisk kościelnych w kwestii przyszłości Polski i całego systemu komunistycznego? Czy hierarchowie Kościoła w Polsce wyrażali zgodne stanowisko wobec „Solidarności”? Czy ich zdanie było tożsame z poglądami i wypowiedziami Jana Pawła II? Papież, podczas swej wizyty w ojczyźnie w 1987 r., powiedział: „mówię o Was i za Was” i była w tych słowach świadomość, że on może więcej niż polscy biskupi, że „papież z dalekiego kraju” ma większą swobodę wypowiedzi, że jest w stanie dać świadectwo, na które nie stać polskich hierarchów, uwikłanych w krajowe zależności, potrzeby i interesy. Kościół Jana Pawła II czuł się powołany do obrony wolności całego społeczeństwa, bez rozróżnień wyznaniowych, ale jednocześnie kierowała nim logika instytucjonalna, dbałość o załatwienie własnych interesów. To pierwsze skazywało go na konflikt z systemem, to drugie skłaniało ku jakiejś formie kompromisu.
Kościół do porozumienia niezbędny
Naiwnym idealizmem byłoby sądzić, że polscy biskupi mieli w schyłkowym okresie PRL-u na względzie jedynie idealistycznie pojmowaną wolność człowieka i obywatela. Ich działaniami kierowała bowiem w co najmniej równym stopniu dbałość o dobro instytucji Kościoła, dążenie do wykorzystania chwili słabości reżimu, aby odzyskać to, co się Kościołowi słusznie i sprawiedliwie należało. Punktem odniesienia była II Rzeczpospolita, państwo skądinąd nie wyznaniowe, ale układające swój stosunek do Kościoła wedle reguł konkordatu z 1925 r., który zapewniał mu szeroką autonomię. W schyłkowej fazie funkcjonowania systemu komunistycznego Kościół w Polsce był cały czas konfrontowany z polityką władz postrzegających go jako przeciwnika utrudniającego realizację ideologicznego projektu i zmierzającą do ograniczenia zakresu jego społecznego oddziaływania.
Jednak pod koniec dekady lat 80. możliwości działania władz wobec Kościoła były już poważnie ograniczone. Coraz wyraźniej dojrzewała wśród przywódców PRL-u świadomość trwałości jego istnienia i funkcjonowania w polskim społeczeństwie. „Półżartem można by powiedzieć: Kościół to garb, którego nie można usunąć operacyjnie, z którym trzeba żyć. Sądzę, że z medycznego punktu widzenia jest to niewykonalne” – mówił Erichowi Honeckerowi gen. Wojciech Jaruzelski. Hierarchowie Kościoła wiedzieli, że władze świadome swej słabości, narastania kryzysu gospodarczego i rosnącego niezadowolenia społecznego, są – bardziej niż kiedykolwiek wcześniej – skłonne do kompromisu. Gorbaczowowska pierestrojka, zakładająca rezygnację z „doktryny Breżniewa”, unieważniająca straszak sowieckiej interwencji, podważała najważniejszy czynnik legitymizujący władzę komunistów w Polsce. Musieli oni znaleźć sposób na skontrolowanie procesu przemian, które były już nieuniknione – tak, aby nie nabrały charakteru rewolucyjnego, aby dotychczasowe elity mogły zachować choćby część swych apanaży i wpływów. Kościół był w tym scenariuszu niezbędny. Władze postrzegały go jako czynnik hamujący rewolucyjne skłonności opozycji. Pragnęły, aby zależało mu na porozumieniu, w ramach którego przemiany nabiorą wymiaru ewolucyjnego. I były skłonne zapłacić za to cenę, której Kościół od dawna pragnął.
Najważniejsze dla hierarchów było odzyskanie utraconej w 1945 r. osobowości prawnej. Nie bez przyczyny w 1988 r. wznowiono (przerwane w 1983 r.) prace nad prawnym uregulowaniem statusu Kościoła w państwie i zintensyfikowano kontakty w ramach Komisji Wspólnej Rząd–Episkopat. Szczególna aktywność przedstawicieli Kościoła w doprowadzeniu do obrad okrągłego stołu, a później do podpisania porozumień wynegocjowanych podczas jego obrad, wynikała z poczucia odpowiedzialności za proces zmian, ważnych dla całego społeczeństwa. Ale była również wyrazem własnych, kościelnych interesów. Zakulisowe działania przedstawicieli Kościoła okazały się niezwykle istotne, szczególnie w czasie kluczowych dla sukcesu całego przedsięwzięcia nieformalnych posiedzeń w Magdalence. Wszelkie relacje – i to z obu stron – podkreślają determinację biskupa Tadeusza Gocłowskiego oraz księży Alojzego Orszulika i Bronisława Dembowskiego, którzy nie ustawali w wiązaniu rwących się często nici porozumienia. Trudno rzecz jasna stwierdzić, na ile zdecydowały one o ostatecznym kompromisie. Świadczą jednak, iż Kościół uważał podówczas, że kontrakt władzy i opozycji jest ze wszech miar pożądany. Z perspektywy kościelnej był on ściśle powiązany z finalizacją procesu stabilizowania prawnego położenia Kościoła w państwie, dokonanego w postaci uchwalonego 17 maja 1989 r. przez sejm PRL pakietu ustaw kościelnych, przywracających osobowość prawną Kościoła. Był to niewątpliwie czynnik wzmacniający determinację hierarchii dla poparcia porozumienia władzy i opozycji. Władza zaś spłacała w ten sposób swoisty dług zaciągnięty wobec Kościoła w ostatnich miesiącach.
Zasługi Kościoła dla pokojowego przeprowadzenia przemian lat 1988–1989 były niewątpliwe, nawet jeśli piekł on przy tej okazji własną pieczeń. Trudno się dziwić, że Kościół oczekiwał od nowych władz wdzięczności i materialnego uwzględnienia swych roszczeń w państwie, które zawdzięczało mu swoje istnienie.
Nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki
Rzeczywistość II Rzeczypospolitej nie dawała się jednak odtworzyć w latach 90. Zmienił się Kościół, zmieniła Polska, zmienił się świat. Wejście do tej samej rzeki okazało się nierealne. Wielu ludzi Kościoła nie było w stanie tego dostrzec. Nie rozumiało, że jego dążenie do odzyskania wszystkiego, co pozornie było sprawiedliwą rekompensatą (np. wejścia religii do szkół), może budzić wrażenie rozpychania się łokciami, zawłaszczania przestrzeni publicznej, ograniczania dopiero co odzyskanej wolności. Świadomość tego, że Kościół pragnie w suwerennym państwie realizować założenia swojego nauczania, że jest przestrzenią wolności, choć w innym znaczeniu niż się to wcześniej wydawało, że pragnie realizacji tego, co głosi w wymiarze publicznym i prawnym, była dla wielu szokiem. Jakkolwiek może się to wydawać dziwnym, wielu przedstawicieli „lewicy laickiej”, którzy w latach 80. przylgnęli do Kościoła, nie dostrzegało, że ma on jednoznaczną doktrynę w kwestiach np. obyczajowych. Przeminął jednoczący okres opozycji wobec komunistycznego systemu. Przyszedł czas deklaracji w kwestiach etycznych. Ujawniły się różnice pojmowania demokracji i wolności.
Kto się zmienił po odzyskaniu wolności? Kościół czy liberalne elity? Kto „zdradził” niegdysiejszego partnera? Chyba nikt – jak sądzę, o rozejściu się dróg Kościoła i jego niedawnych podopiecznych zdecydowała zmiana okoliczności, kontekstu, zniknięcie wspólnego komunistycznego wroga, a zatem wyjście na plan pierwszy tego, co dzieli, a nie tego, co łączy. Tym, co szczególnie zantagonizowało Kościół i liberalne elity na początku lat 90., było dążenie biskupów do zapewnienia Kościołowi pożądanego miejsca w życiu publicznym III Rzeczypospolitej. Przejawem tego były m.in. spory wokół konkordatu, nauczania religii w szkołach, uwzględnienia „wartości chrześcijańskich” w przekazach medialnych i obecności duchowieństwa podczas imprez państwowych. Kościół widział w tym słuszne i sprawiedliwe odzyskanie należnego mu miejsca, a dawna „lewica laicka” – uzurpację i dążenie do zbudowania państwa wyznaniowego. Spór nierozwiązywalny, toczony do dziś.
Bez światłocienia
Miejsce i rola Kościoła w PRL-u, szczególnie w ostatniej fazie jego istnienia, to nie jest rzeczywistość poddająca się prostym interpretacjom, osnutym wokół stereotypów absolutnego dobra i absolutnego zła, prawdy i kłamstwa, bohaterstwa i zdrady. I nie idzie tu bynajmniej o żaden relatywizm: wiemy, po której stronie była słuszność i kto zwyciężył. Warto jednak dostrzec, że relacji Kościół – władze PRL, a później także demokratyczna opozycja, nie da się wtłoczyć w manichejski schemat walki dobra ze złem. Warto dostrzec, że Kościół prowadził w latach 80. swoistą grę: z jednej strony zapewniał oparcie środowiskom opozycyjnym, tworzył „przestrzeń wolności”, z drugiej zaś, za kulisami, dogadywał się z władzami co do własnych interesów instytucjonalnych.
W kluczowym okresie lat 1988–1989 istniał swoisty „trójkąt wzajemnych korzyści”. Władza pragnęła skłonić opozycję do kompromisu, opozycja chciała odzyskać miejsce w legalnym systemie politycznym, a Kościół dążył do społecznego spokoju, przestrzegał przed konfrontacją, ale stał również na straży własnych interesów. Przedstawiciele Kościoła byli jednymi z najważniejszych architektów wydarzeń lat 1988–1989, choć trudnym jest dokonanie wyraźnego rozróżnienia, w jakiej mierze ich zaangażowanie powodowane było wyłącznie dobrem publicznym, na ile natomiast pragmatyczną potrzebą realizacji własnych potrzeb i interesów. Prawdopodobnym jest, że oba te motywy nie były przez Kościół postrzegane rozdzielnie. Tradycyjnie bowiem w optyce jego reprezentantów utożsamiano interesy Kościoła, narodu i państwa.
To, co zapewniło sukces na przełomie lat 80. i 90., okazało się jednak obciążeniem w okresie późniejszym. Wielu ludzi Kościoła, przekonanych, że powinien on uzyskać uprzywilejowane miejsce w sferze publicznej III RP, która przecież była w jakimś wymiarze jego dzieckiem, nie było w stanie zaakceptować modelu państwa laickiego. Widziało w nim nie wspólnotę religijnie neutralną, ale wrogą Kościołowi i wierze. Wiodło to i wiedzie do usztywnienia stanowisk. Wszyscy pragnący, aby wiara była czymś więcej aniżeli „sprawą prywatną”, postrzegani są jako „katoliccy talibowie”, wrogowie demokratycznego i pluralistycznego społeczeństwa. Zwolennicy modelu państwa laickiego, wzorowanego na francuskiej laïcité, są dla swych oponentów lewakami i bezbożnikami. Cóż, żyjemy niestety w epoce „wyrazistości”, choć może lepiej byłoby powiedzieć: umysłowego prostactwa, niwelującego wszelkie subtelności.
Wszyscy uformowani na prostym przekazie, w którym ów trójkąt Kościół–władza–opozycja przełomu lat 80. i 90. da się podzielić wokół schematu absolutnego dobra i absolutnego zła, powinni zrozumieć, że w historii dobro i zło rzadko występują w postaci czystej. Kościół walczył w PRL-u nie tylko o dobro społeczne, ale miał na względzie również interes własny, który nie przez wszystkich był postrzegany jako powszechny. Warto o tym pamiętać dziś, gdy oficjalna wizja przeszłości jest coraz bardziej uproszczona, bez światłocienia.