Logo Przewdonik Katolicki

Chrzest i życie

Monika Białkowska
Fot.

Kiedy rozmawiałam z Marysią, miała może 12 lat. Jedyna córka rodziców wykształconych i na stanowiskach, bystra i sympatyczna, jakoś skierowała rozmowę na temat chrztu. Mnie rodzice ochrzcili dopiero, jak miałam sześć lat. Chcieli, żebym to zapamiętała. I co, zapamiętałaś? Nie.

Kiedy rozmawiałam z Marysią, miała może 12 lat. Jedyna córka rodziców wykształconych i na stanowiskach, bystra i sympatyczna, jakoś skierowała rozmowę na temat chrztu. – Mnie rodzice ochrzcili dopiero, jak miałam sześć lat. Chcieli, żebym to zapamiętała. – I co, zapamiętałaś? – Nie.

 

Marysia już wtedy, mając kilkanaście lat, przyznała, że pomysł jej rodziców – choć wypływał ze szczytnych intencji – nie sprawdził się.

– To chyba nieważne, czy się pamięta, prawda?

– Masz rację, to zupełnie nieważne. To my, dorośli, czasem za dużo wam komplikujemy.

 

Nie dać za mało

– W zasadzie z ludźmi wierzącymi rozmowa na temat „ochrzcić czy nie ochrzcić” jest niepotrzebna – oni potrzebę chrztu rozumieją. A z niewierzącymi taka rozmowa mija się chyba z celem – bo jak mają chrzcić, skoro nie mogą przyrzec, że dziecko będzie wychowane w wierze katolickiej? – mówi pan Adam.

Mężczyzna mieszka w Bydgoszczy, ma czterdzieści kilka lat i trzyletniego syna. Ani on, ani jego żona nie mieli dylematu, czy ochrzcić swoje dziecko, bo dla obojga było to oczywiste. Ich syn dostał na imię Jan Franciszek, po dziadkach. – My się naprawdę nie zastanawialiśmy, czy trzeba Jaśka ochrzcić; tak samo jak nie zastanawialiśmy się, czy trzeba go nakarmić albo przewinąć. Skoro dajemy mu wszystko co najlepsze w wymiarze fizycznym i psychicznym, to dlaczego upośledzać go duchowo? Wiem, znam te teorie o tym, że kiedyś sam wybierze, że trzeba dziecku dać wolność. Ale sam jestem facetem i wiem, że gdyby rodzice mnie nie ochrzcili, gdybym jako kilkuletni chłopak nie założył po raz pierwszy komży, gdybym nie spędzał długich godzin przy ołtarzu i na ministranckich zbiórkach, gdyby nie piesze pielgrzymki, gdyby nie nawiązane wtedy przyjaźnie, to ja bym nigdy do Pana Boga nie trafił. Chyba by mi się nie chciało. Ludzie twierdzą, że Pan Bóg do każdego znajdzie swoją drogę – ale po czym miałbym poznać, że to właśnie On do mnie mówi? Mam dać Jaśkowi wybór, czy chce jeść, czy chce chodzić do szkoły? Nie ma mowy. Jestem ojcem, moim zadaniem jest zapewnić mu wszystko, co niezbędne do prawidłowego rozwoju. I dlatego jego chrzest był zupełnie naturalny. Tak naprawdę w ogóle o tym nie myślałem, dopiero teraz, kiedy pani pyta, próbuję to zrozumieć. I chyba właśnie o to chodzi: żeby mu niczego, ale to naprawdę niczego nie zabrakło. Jeśli miałbym ryzykować cokolwiek, wolałbym dać mu za dużo niż za mało. Ale wierzę, że wiara nigdy nie będzie dla niego tym, co dostał ode mnie niepotrzebnie.

 

Sukienka na niby
– Nie byłam ochrzczona – mówi pani Katarzyna. – Nie byłam ochrzczona i tak przeżyłam prawie 40 lat. Moi rodzice nie byli jakimiś zatwardziałymi ateistami, ale też trudno ich nazwać gorliwymi katolikami. Ojciec był wysoko postawionym dyrektorem państwowej instytucji w mieście wojewódzkim i jeśli w cokolwiek wierzył, to najbardziej chyba we władzę ludową. Mama wprawdzie była katoliczką, ale bała się męża i zwykle mu ulegała. Nie mieli nawet ślubu kościelnego, bo jak by to wyglądało: on w kościele, klęczący! To, że nie miałam chrztu, było już tylko tego konsekwencją. Żeby było śmieszniej, o tym, że jestem inna niż dzieci w klasie, dowiedziałam się dopiero wtedy, kiedy wszyscy szli do Pierwszej Komunii Świętej. Płakałam dwa dni, kiedy tato mi powiedział, że ja nigdzie nie pójdę. Dziś to zabrzmi trochę naiwnie, ale pamiętam, że mama kupiła mi wtedy białą sukienkę, żeby mnie pocieszyć, a potem pojechaliśmy do babci na wieś i mogłam przez cały dzień czuć się jak księżniczka, kiedy w tej sukience biegałam po podwórku. Potem chyba trochę jeszcze bolało, kiedy dzieci w klasie chwaliły się prezentami – ale w tamtym czasie prezenty nie były jakieś nadzwyczajne, szybko o nich zapomnieliśmy. Wyrosłam z tamtej dziecięcej tęsknoty. Potem był czas, kiedy z braku chrztu byłam zwyczajnie dumna. To było w liceum, kiedy ksiądz na religii tłumaczył, że ci, którzy nie poznali Boga i nie są ochrzczeni, będą na Sądzie Ostatecznym traktowani inaczej. Sama na religię oczywiście nie chodziłam, ale koledzy nie omieszkali mi donieść o takiej „sensacji”. Myślałam wtedy – ba, jestem lepsza, wszystko mi wolno, bo nie pilnuje mnie żaden Bóg!
 
Skąd ty to masz?
– Jak to się stało, że w końcu jednak przyjęłam chrzest? Że zdecydowałam się na długie przygotowanie i na życie zgodnie z zasadami, jakich nie znałam z domu? I nawet na to, że już nie będę miała „taryfy ulgowej” u Boga? Zakochałam się, po prostu – wyznaje pani Katarzyna. – Na studiach poznałam mężczyznę, który mnie zafascynował. Miał w oczach coś, czego nie rozumiałam: jakąś prawość, dobroć, pewność. Uczył się ze wszystkimi, bawił się ze wszystkimi, jeździliśmy razem na żagle na Mazury, ale było w nim coś, co mi nie dawało spokoju. On do dziś mi przypomina, jak wypaliłam mu kiedyś prosto w oczy: „Skąd ty to masz?”.
Chyba nie odpowiedział mi wprost. Ale kiedy zostaliśmy parą, zaczęłam z nim chodzić najpierw do duszpasterstwa, potem na Msze św. Najpierw zauroczył mnie klimat i tajemniczość liturgii. Dopiero potem, kiedy przegadaliśmy z Maćkiem piątą i dziesiątą noc, zaczęło do mnie docierać – gdy widziałam, jak się modli – że za tym klimatem kryje się coś więcej, że to Bóg. Cieszę się, że Maćkowi nie przeszkadzało, że nie mam chrztu. Że nie naciskał, że pozwolił mi dojrzewać, że czekał. Że sama zdecydowałam o tym, iż chcę być żoną sakramentalną i po rocznym przygotowaniu przyjęłam chrzest i zostałam bierzmowana. Tydzień później stanęliśmy z Maćkiem przed ołtarzem, ślubując sobie miłość i wierność – ja znów w białej sukience, jak wtedy na podwórzu u babci. Ale tym razem ta sukienka nie była tylko na otarcie łez…
 
Niewiarygodni
– To zabawne, jak dużo uczymy się od dzieci – śmieją się Anna i Marek. – Żadne z nas nie było wychowywane w jakiejś wielkiej gorliwości religijnej. Przystąpiliśmy do Pierwszej Komunii Świętej i do bierzmowania, Marek zaliczył jakiś krótki epizod bycia ministrantem, ale mu się nie podobało, bo za wcześnie musiał wstawać. Chodziliśmy na religię, ale na niedzielną Mszę św. już niekoniecznie, bo szkoda było marnować wolną niedzielę – tacy zwyczajni letni katolicy, przyznający się do wiary, ale raczej teoretycznie niż praktycznie. Ślubu kościelnego też nie mieliśmy – na studiach zamieszkaliśmy razem, zawsze było za mało pieniędzy, a przyrzekanie sobie czegokolwiek w kościele nie było na pierwszym miejscu na liście naszych potrzeb. I wtedy bratu Marka urodziła się córka. Wydawało się oczywiste, że Marek zostanie chrzestnym, już nawet myślał, co kupić małej na prezent, bo wiadomo, chrzestny ma swoje obowiązki. Kiedy dowiedział się, że nic z tego nie będzie, normalnie wmurowało go w ziemię. Jak to: nic z tego? Ksiądz nie pozwala? Co ma ksiądz do tego, kogo rodzice wybierają na chrzestnych swojego dziecka? W końcu to rodzinna sprawa! Okazało się, że Marek nie może być chrzestnym, bo żyjemy w związku niesakramentalnym. Nie może dostać rozgrzeszenia i jest – tak nam wtedy powiedziano! – „niewiarygodnym świadkiem wiary”.
– Strasznie mnie to wtedy ubodło – wspomina Marek. – Różne rzeczy mogłem o sobie słyszeć, ale nie to, że jestem niewiarygodny! Zaparłem się. Zacząłem czytać, pytać. Okazało się, że ksiądz, który nie pozwolił bratu wziąć mnie na chrzestnego Lenki, miał rację. I wtedy postanowiłem zrobić coś ze sobą. Usiedliśmy z Anką i przegadaliśmy sprawę. Okazało się, że nie ma żadnych przeszkód, żebyśmy wzięli ślub kościelny. Oczywiście chrzestnym Lenki został ktoś inny, ale nasza praca nad sobą już się zaczęła. Znaleźliśmy grupę duszpasterską dla małżeństw, chodziliśmy na spotkania. Uparliśmy się, że nikt nigdy więcej nie nazwie nas „niewiarygodnymi” chrześcijanami. Teraz jesteśmy już po ślubie, czekamy na nasze pierwsze dziecko. I nie możemy się doczekać jego chrztu, całego jego piękna, nie tylko dla dziecka, ale i dla nas: tego przyrzeczenia, że od samego początku uczyć będziemy naszego syna tego wszystkiego, co my musieliśmy nadrabiać jako dorośli ludzie, zawstydzeni własną ignorancją.
– Pan Bóg ma swoje drogi, a do nas trafił przez naszą urażoną ambicję – śmieje się Anna.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki