Wypadające z okna dziecko uratowane bezwiednie przez śląskiego „szmaciorza”, interwencja św. Józefa w lagrowym piekle na ziemi, miłosierdzie za pomoc udzieloną niewidomemu Niemcowi w drodze do obozu. To tylko niektóre znaki, jakie kard. Ignacemu Jeżowi nigdy nie pozwoliły na zwątpienie.
Mały Ignaś dobrze zapamiętał tę historię. Miał wtedy 11, może 12 lat. Mieszkał przy ulicy Gliwickiej w Katowicach. Matka wysłała go „do miasta”, by coś załatwił. Wracając ulicą Zieloną, która dziś nosi imię Żwirki i Wigury, Ignaś usłyszał przeraźliwy krzyk.
Do przemyślenia na całe życie
Błyskawicznie uniósł głowę i dostrzegł, jak z okna na trzecim piętrze kamienicy wypada dziecko. Jak się później okazało, dziecko bawiło się piłką, która wypadła mu z rąk, wychyliło się gwałtownie i wypadło z okna. Przechodnie zamarli, ktoś zakrył rękoma twarz, by nie widzieć tragedii. Jeden tylko śląski „szmaciorz” – zbieracz papieru i starych szmat – szedł ulicą nieświadomy rozgrywającej się tragedii, gdy spadające dziecko wpadło mu gwałtownie do worka. Matka zbiegła półprzytomna po schodach i na ulicy okazało się, że jej dziecku nic się nie stało. O zdarzeniu napisały lokalne śląskie gazety, z zaskoczeniem konstatując ów „przedziwny zbieg okoliczności”, a „ja jako młody chłopak, dziecko jeszcze, kombinowałem sobie – mógł «szmaciorz» przecież spóźnić się o 1 metr – albo pójść kawałek dalej – a tu w sam raz, w tej samej sekundzie?! Jako bardzo wtedy młodemu, wypadek ten dał mi dużo do myślenia – na całe życie!” – zapisał u jego kresu bp Ignacy Jeż.
„Żebyś sutanny nie zdejmował”
„Na drugi dzień po moim urodzeniu wybuchła pierwsza wojna światowa” – zapisał bp Ignacy Jeż, który urodził się 31 lipca 1914 r. w Radomyślu Wielkim na terenie diecezji tarnowskiej. Jego ojciec, pochodzący z Dobczyc, Jan Jeż był urzędnikiem sądowym. Mama Ignacego, Jadwiga z Liszkowskich, pochodziła z Liszek pod Krakowem. Wychowywała wraz z mężem oprócz Ignacego także jego starsze rodzeństwo – brata Kazimierza i dwie siostry, Łucję i Wandę. To z Ignacym – niemowlęciem na rękach – oraz trojgiem starszych dzieci Jadwiga Jeżowa ewakuowała się w obliczu wojennego niebezpieczeństwa na Morawy. Po wojnie Jeżowie zatrzymali się na krótko w Ostrowie Wielkopolskim, gdzie – już w wolnej Polsce – ojciec przyszłego biskupa organizował sąd, aż wreszcie dotarli do Katowic, gdzie Jan Jeż wykonywał podobne obowiązki. Z tego pierwszego okresu Ignacemu w pamięci zapadły pożegnania pociągów, odjeżdżających na Śląsk z pomocą dla powstańców.
Lata 20. to czas nauki gimnazjalnej w Katowicach, poznawanie świata, budzenie się powołania, świadome przeżywanie pierwszych świąt, zagłębianie się w religię.
Mając 17 lat i 10 miesięcy, w maju 1932 r., abiturient Ignacy Jeż zdał bez kłopotów przedwojenną maturę. Od dawna towarzyszyła mu myśl, by pójść na teologię. „Ojciec zostawił mi zupełną swobodę wyboru. Mama też. Ojciec prosił tylko o jedno: «jak się zdecydujesz, to trzymaj się potem tego. Szczególnie gdybyś miał pójść do seminarium, żebyś potem sutanny nie zdejmował»” – zapisał bp Ignacy w swych wspomnieniach.
Seminarium duchowne dla diecezji śląskiej mieściło się wtedy w Krakowie. Ignacy Jeż został do niego przyjęty. Kulturalna i patriotyczna atmosfera Krakowa, działała na niego bardzo formacyjnie. Po kilku latach intensywnych studiów filozoficznych i teologicznych, niełatwych egzaminów i samej formacji duchowej, w niedzielę 20 czerwca 1937 r. bp śląski Stanisław Adamski udzielił diakonowi Ignacemu Jeżowi i jego kursowym kolegom święceń prezbiteratu. Stało się to w ówczesnej katowickiej prokatedrze pw. Świętych Piotra i Pawła, która była jednocześnie rodzinną parafią neoprezbitera.
Dwa i pół roku w ziemskim piekle
Ponad pięć lat później ks. Jeż znalazł się w sytuacji, w której nie mógł już odprawiać codziennej Mszy św. Groziłaby mu za to śmierć. Otrzymał bowiem specjalne niemieckie oznakowanie: numer 37196 wypisany na białej taśmie i czerwony trójkąt z literą „P”. Te insygnia męczeństwa, jak się miało później okazać, oznaczały, że 28-letni kapłan z diecezji katowickiej, został uznany przez III Rzeszę Niemiecką za więźnia politycznego. Bramy obozu koncentracyjnego Dachau zamknęły się za transportem więźniów, wśród których był ks. Ignacy Jeż, dokładnie 7 października 1942 r., w święto Matki Bożej Różańcowej.
Młody ksiądz trafił do Dachau dlatego, że według Gestapo organizował w kościele parafialnym pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Hajdukach Wielkich pod Katowicami, gdzie od czasu świeceń był wikariuszem, „demonstracje polityczne Polaków”. Była to zemsta Niemców za to, że wikariusz Jeż poinformował swoich parafian, iż proboszcz tej parafii, ks. Józef Czempiel, zginął w czerwcu 1942 r. właśnie w obozie koncentracyjnym Dachau.
Teraz, po kilkumiesięcznym śledztwie i pobycie w gestapowskich karcerach w Katowicach i Wrocławiu, do obozu wywieziono też ks. Jeża.
Ten, kto spojrzałby na młodego kapłana, przekraczającego pod kolbami niemieckich karabinów obozowe zasieki, ujrzałby poruszający oraz wręcz paradoksalny w obliczu historii widok. Polski ksiądz uwięziony przez Niemców pomagał iść niewidomemu Niemcowi o imieniu Maks. Ignacy Jeż poznał tego człowieka w transporcie więźniów. „Żal mi się go zrobiło i powiedziałem, że będę się nim opiekował, bo nie mogę patrzeć na jego krzywdę” – zapisał we wspomnieniach ksiądz biskup. Niewidomy Niemiec był bowiem okradany przez część współwięźniów – wśród których byli też przecież zwykli kryminaliści – z i tak już nielicznych racji żywnościowych. Pomoc polskiego księdza biegle władającego językiem niemieckim bardzo ucieszyła ociemniałego Niemca. Okazało się, że trafił on do więzienia, ponieważ burmistrz miasteczka, z którego pochodził, uznał, że symuluje ślepotę, by uniknąć pracy. Ksiądz Jeż otoczył Maksa pomocą, pilnował jego jedzenia oraz pomagał mu w przemieszczaniu się.
Biskup z wdzięcznością zapisał po latach: „Okazało się, jak Pan Bóg jest łaskawy i wynagradza takie uczynki miłosierdzia. Gdy bowiem prowadziłem mojego towarzysza w tej wspólnej drodze do obozu, przy przejściu z wagonu kolejowego do ciężarówki nie byłem tak bity i popychany jak inni. Na każde agresywne zawołanie esesmanów i pytanie „Co to jest”, odpowiadałem, że pomagam przejść niewidomemu. Było naprawdę zdumiewające, że na tych bezwzględnych na co dzień bestiach robiło to wyraźne wrażenie i przechodziliśmy spokojnie dalej”.
Tyfus i ocalenie
„Zameldowanie się” w obozie było już jednak przedsmakiem gehenny, jaka miała czekać ks. Ignacego Jeża, podobnie jak 3 tys. innych kapłanów katolickich, pośród ok. 250 tys. wszystkich uwięzionych w latach 1933–1945 w KL Dachau. Krzyki, uderzenia, kopanie, przewracanie, szczucie psami. Rozbieranie do naga na placu apelowym i gnanie zmaltretowanych więźniów do łaźni. Tam – upokarzające golenie i kąpiel, „która okazywała się nawet pewnym dobrodziejstwem po wielodniowym transporcie”. Następnie trzytygodniowa musztra – wpajanie obozowego regulaminu, „nauka” szarży esesmanów, nadanie numeru obozowego. Przy tym wszystkim ciągłe bicie i krzyki.
Jedną z najbardziej ponurych esesmańskich „zabaw” była gimnastyka więźniów. Groziła ona na przykład za minimalne uchybienie przy ścieleniu łóżka albo za niedokładne umycie więziennego kubka. Podczas takiej gimnastyki niejeden słabszy więzień umierał. Jednego z księży na oczach Ignacego Jeża zakatowano za to, że nie chciał podeptać różańca, który wbrew zakazom znaleziono przy nim.
Po trzytygodniowym „szkoleniu” ks. Jeż znalazł się w bloku nr 28. Tam starał się dostosować (choć czy to właściwe słowo) do potwornych warunków obozowych, zahartować ciało podczas porannego mycia w lodowatej wodzie i wreszcie znaleźć pracę w komandzie. Trafił do komanda „Liebhof”. Praca tam polegała na zbieraniu płodów ziemi na roli. Szło się tam o świcie, po upokarzających apelach, na czczo, jedynie po wypiciu obozowej „kawy”, przygotowywanej często z żołędzi. Poganiani, upokarzani więźniowie pracowali przymusowo bez względu na pogodę, brnęli w błocie, ze zmarzniętymi nogami i rękoma, coraz bardziej wycieńczeni i chorzy. Raz dziennie tylko jedzono piątą część bochenka chleba, talerz wodnistej zupy, z rzadka mały skrawek kiełbasy. „Opisanie prawdziwego głodu jest właściwie niemożliwe – wspominał biskup Jeż – bo ile razy człowiek w naszych warunkach jest głodny, wie, że za dzień, za dwa nakarmią go. I ta nadzieja wystarczy. Ale wiedzieć, że ani jutro, ani pojutrze, ani za tydzień tego głodu, jaki trawi wnętrze nie będę mógł zaspokoić, stwarza sytuację beznadziejną”.
Tyfus i cud
„Tam już powymierali zarażeni chorobą blokowi i sztubowi, a wy głosicie przecież miłość bliźniego, więc zgłoście się i obejmijcie te funkcje” – powiedział jeden z esesmanów do zgromadzonych w bloku obozowym księży, wzywając ich do opieki nad tyfuśnikami – więźniami, którzy zachorowali na tyfus plamisty i izolowani byli w specjalnych obozowym bloku. Ks. Ignacy był jednym z kapłanów, którzy zgłosili się do tej ryzykownej pracy. Został blockschreiberem, czyli pisarzem blokowym. Trwał szczyt zachorowań. Wycieńczeni więźniowie umierali masowo. I choć praca w bloku dla tyfuśników dawała pewną swobodę, bo esesmani z obawy przed zarażeniem nie zaglądali tam, to jednak ks. Jeż po pewnym czasie również zachorował. Przetrwał jednak ciężką chorobę z gorączką, wysypką, biegunką i dramatycznym osłabieniem.
Po chorobie przyszły biskup i kardynał ważył mniej niż 39 kg. Aż wreszcie wszystko się zmieniło. „W niedzielę, 29 kwietnia 1945 r., zauważyliśmy białe chorągwie. Wiedzieliśmy już, że Niemcy nie będą obozu bronić, tylko go oddadzą. Faktycznie o piątej po południu ktoś krzyknął: Amerikaner sind da! Zostaliśmy wyzwoleni! Zaczęło się życie na wolności. Po wyzwoleniu mieliśmy dostęp do kancelarii obozowej. Znaleziono tam przygotowany na niedzielę, 29 kwietnia, plan zniszczenia całego obozu wraz z więźniami. Pod Monachium stała już dywizja pancerna SS Viking. Wieczorem w obozie miał wybuchnąć sprowokowany pożar. Byłby to znak dla dywizji, że mają nadjechać czołgi, by zrównać obóz z ziemią i tym samym unicestwić wszystkich przebywających tam więźniów. Gdy się o tym wszystkim dowiedzieliśmy, byliśmy pewni, że nasze wyzwolenie to oczywisty cud dokonany za sprawą św. Józefa. Wcześniej bowiem złożyliśmy ślubowanie św. Józefowi, że jeśli wyprowadzi nas z obozu, pozwoli przetrwać najgorsze, to będziemy szerzyli jego cześć, odbędziemy pielgrzymkę do Kalisza i postaramy się o stworzenie jakiegoś dzieła charytatywnego”.
Swoje ślubowanie bp Ignacy Jeż i inni ocaleni z Dachau do końca życia wypełniali. Sam biskup powiedział w 2005 r.: „Miałem to szczęście, że przez całe życie Pan Bóg dawał mi różne znaki. Dlatego nigdy nie było mi trudno wierzyć. Nawet w obozowym piekle, gdzie dostrzegałem, że mimo wszystko Bóg jest ciągle z nami”.
Cytaty pochodzą z książki pod red. Leszka Laskowskiego Świadek historii. Na jubileusz 90. urodzin JE Biskupa Seniora Ignacego Jeża oraz z rozmowy przeprowadzonej przez autora artykułu z księdzem biskupem w dniu 29.03.2005 r.
Kardynał Ignacy Jeż (1914–2007) pochodził z diecezji tarnowskiej, od młodości mieszkał w Katowicach, wyświęcony na księdza w 1937 r. został wikariuszem w Hajdukach Wielkich. Więzień obozu koncentracyjnego Dachau od 7.10.1942 do 29.04.1945. Po uwolnieniu – kapelan obozu dla Polaków w Göppingen. W latach 1946–1960 był rektorem NSD im. św. Jacka w Katowicach. W 1960 r. mianowany przez Ojca Świętego Jana XXIII biskupem pomocniczym w Gnieźnie z przeznaczeniem dla Gorzowa Wlkp. W 1967 r. mianowany sufraganem w Gorzowie Wlkp, a w 1972 r. ordynariuszem nowo utworzonej diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, którą od podstaw zorganizował. 1.08.1989 r. złożył rezygnację z obowiązków biskupa diecezji, którą 1.02.1992 r. przyjął Ojciec Święty Jan Paweł II. Zmarł 16.10.2007 r. w Rzymie, w przededniu ogłoszenia go kardynałem przez papieża Benedykta XVI.