Osiedle, na którym mieszkają, znajduje się na obrzeżach Murowanej Gośliny. To ponad dziesięciotysięczne miasteczko leżące kilkanaście kilometrów na północ od Poznania. Dom Łęckich stoi ostatni w szeregu tak, że wprost z maleńkiego ogródka dzieci wybiegają na osiedlowy plac zabaw. To dla wielodzietnej rodziny duże udogodnienie, ale też świetna okazja do integracji z innymi mieszkańcami. Mieszkają wprawdzie w Murowanej Goślinie od ponad 20 lat i mają już sporą grupę znajomych i przyjaciół, ale stale są otwarci na nowe osoby, a w kontaktach z innymi, jak podkreślają, cenią sobie bezinteresowność.
Między domem a pracą
Rodzina Łęckich nie jest w swoim środowisku anonimowa, bowiem Tomek od 13 lat jest burmistrzem ich miasteczka. – Pełniąc jednak funkcję publiczną w każdej sytuacji, także podczas codziennych kontaktów z mieszkańcami, pozostaję po prostu sobą. A jaki to będzie miało efekt w kolejnych wyborach, nie jest istotne − przyznaje. To, że jest burmistrzem już czwartą kadencję, mówi jednak samo za siebie. W tym czasie Murowana Goślina stała się liderem wykorzystywania środków unijnych. W mieście udało się też m.in. upowszechnić dostęp do przedszkoli, a od 2000 r. działa tu Fundacja Edukacyjna bł. Jana Pawła II, która przydziela stypendia studentom pochodzącym z rodzin ubogich, wielodzietnych czy dotkniętych nieszczęściem. Władzom udaje się też angażować mieszkańców w przygotowywanie świąt narodowych, a ich niepowtarzalnym elementem jest organizowany corocznie bal niepodległościowy. Charakter pracy Tomka sprawia jednak, że nie jest on w stanie poświęcić rodzinie tyle czasu, ile by chciał. − Mam świadomość uciekających lat i zmarnowanych okazji. Wiem, że mógłbym ofiarować rodzinie więcej dobra, bo oprócz tego, że jest ona wielką radością, jest też wyzwaniem i zadaniem. Mam również świadomość, że wszystko, co nam w życiu wychodzi, dzieje się dzięki Bogu – wyznaje.
Zadanie zamiast czekoladki
Prywatnie Marysia i Tomek są rodzicami studentów: Michała i Rafała, gimnazjalistów Gosi i Wojtka oraz przedszkolaków: Jasia i Jadwini. Kiedy wchodzę do ich przytulnego domu, zastaję rodzinę skupioną przy stole nad grą. Zaraz oczywiście rozgrywka zostaje przerwana, a w czasie, gdy przygotowywana jest herbata, moją uwagę zwraca ogromny kalendarz adwentowy wiszący w kuchni na ścianie. 6-letni Jaś i 4-letnia Jadwinia chętnie objaśniają mi zasadę jego działania. Okazuje się, że w jego specjalnych kieszonkach umieszczone są nie czekoladki, tylko różne zadania, które mają mobilizować do świątecznych przygotowań, ale również do pracy nad sobą. Marysia wyciąga kartkę przygotowaną na dzień, w którym wypada moja wizyta w ich domu i czyta: „Bądź uśmiechnięty i życzliwy dla wszystkich wokół”...
Kiedy rozmawiam z rodzicami w salonie, dzieci wbiegają po drewnianych schodach na górę. Jak się potem okazuje, mają tam swoje „królestwa”. Gosia i przedszkolaki na piętrze, a pozostali chłopcy na stryszku. Najstarszego syna nie ma jednak w domu. Michał, który studiuje na II roku turystyki na poznańskim AWF-ie, jest również sędzią siatkówki i właśnie pojechał na mecz. Zresztą, jak stwierdza Tomek, wchodzący w dorosłość synowie zaczynają już chodzić swoimi drogami. − Czasami nas to martwi i zastanawia, ale pozostaje wierzyć, że ostatecznie obiorą właściwy kurs – mówi, dodając, że mają z żoną nadzieję, że to, co dzieci wyniosły z domu, pozostanie dla nich w życiu drogowskazem.
Warto być w domu
Jak przyznają Łęccy, zawsze chcieli mieć dużą rodzinę. Może dlatego, że Marysia sama ma sześcioro rodzeństwa? − Nasze dzieci celowo rodziły się parami. Uznaliśmy, że tak będzie łatwiej je wychowywać. Jeżeli w danym czasie podejmuje się taki wysiłek, to czy jest on podwójny, nie ma już większego znaczenia – zauważa Marysia, dodając, że zasadniczo takie rozwiązanie w ich przypadku zdało egzamin. Najstarsi chłopcy, na przykład mimo dużych różnic między sobą, potrafią współdziałać, razem trenują siatkówkę czy planują wyjazdy w góry. Ale życie potrafi też zaskakiwać. − Kiedy dzieci były małe i chodziły wcześnie spać, wieczory mieliśmy tylko dla siebie. Potem ta godzina zaczęła się przesuwać i teraz, gdy myślimy już o odpoczynku, starsze dzieci schodzą do kuchni, aby coś jeszcze przekąsić i wówczas pojawia się okazja do rozmowy. To dla nas ważny czas − opowiada Marysia, podkreślając, że stara się być również w domu w momencie, gdy dzieci wracają ze szkoły czy z zajęć. To wtedy bowiem mają one największą potrzebę opowiedzenia o swoich przeżyciach.
Siła wspólnoty
A kiedy już pojawiają się w rodzinie Łęckich jakieś trudności (bo któż ich nie przeżywa?), wiedzą, że nie zostaną z nimi sami. Od 10 lat małżonkowie są bowiem związani z jezuitami. Zaczęło się od weekendowych rekolekcji dla Rady Duszpasterskiej, której członkiem jest Marysia. Potem były 10-tygodniowe rekolekcje w życiu codziennym, które przeżywa się głównie we własnym domu, uczestnicząc co jakiś czas w spotkaniach grupy dzielenia i dniach skupienia. To po nich zawiązała się grupa, która zaczęła regularne spotkania. Kiedy pojawiła się potrzeba sformalizowania jej działalności, ponad rok temu przy parafii, w której mieszkają Marysia i Tomek, powstała Wspólnota Życia Chrześcijańskiego (WŻCh). To struktura wśród świeckich pozwalająca im żyć według myśli św. Ignacego Loyoli. − Systematyczność, którą nam daje WŻCh jest bardzo ważna w rozwoju życia duchowego. W ciągu tygodnia praca angażuje mnie od rana do wieczora, a odbywa się to nie tylko kosztem rodziny, ale również mojego życia wewnętrznego. Kiedy więc w piątkowy wieczór wybieramy się na spotkanie wspólnoty, po którym klęczymy w milczeniu adorując Najświętszy Sakrament, to mam pewność, że duchowo nie stoję w miejscu – przyznaje Tomek. − Siła wspólnoty polega też na wzajemnej modlitwie. Zresztą bez niej trudno byłoby rozwiązać niektóre problemy − dodaje Marysia, która w parafii angażuje się też m.in. w pracę poradni rodzinnej. Jest bowiem bardzo aktywną i energiczną osobą, a działanie, oprócz tego, że leży w jej naturze, wynika również z harcerskich doświadczeń. Zresztą harcerstwo to bardzo ważny temat w życiu Łęckich.
Harcerstwo we krwi
Oboje są rodowitymi poznaniakami. Chodzili do tej samej szkoły podstawowej, ale dwa lata różnicy w tamtym okresie, to była przepaść. Marysia jest córką harcmistrza Jana Sielickiego, współpracownika Stanisława Broniewskiego (pseudonim „Orsza”), naczelnika Szarych Szeregów. Jej ojciec zaangażowany był też m.in. w ruch odnowy harcerstwa w 1980 r. Dorastając w takiej atmosferze, przesiąkła po prostu harcerstwem. Marysia przechodziła kolejne jego szczeble, a w drugiej połowie lat 80. prowadziła krąg metodyczny skupiający drużynowe i przyboczne.
Tomek natomiast jeszcze z czasów szkoły podstawowej pamięta konflikt swojego sumienia: „Dlaczego na obozach harcerskich nie przewidziano wyjścia na Mszę św.?”. Na szczęście w latach 80., dzięki działalności takich osób, jak jego przyszły teść, zaczął się powrót do przedwojennej harcerskiej tradycji służby Bogu, Polsce i bliźnim. Wówczas to niektóre środowiska „dostały wiatru w żagle” i mimo że nadal oficjalnie funkcjonowały w Związku Harcerstwa Polskiego (ZHP), tworzyły własne struktury, organizowały obozy, uczestniczyły w pielgrzymkach na Jasną Górę i prowadziły Białą Służbę w czasie pobytu Ojca Świętego w Polsce. Tomek był drużynowym 17. Poznańskiej Drużyny Harcerzy o takich właśnie przedwojennych tradycjach. Zanim bowiem w 1990 r. został zarejestrowany Związek Harcerstwa Rzeczypospolitej (ZHR), środowiska dawnego harcerstwa skupione były w nieoficjalnym „Ruchu Harcerskim” i Duszpasterstwie Harcerek i Harcerzy. Duszpasterstwo to, które w Poznaniu spotykało się najpierw u ojców franciszkanów, a następnie u ojców karmelitów na Wzgórzu św. Wojciecha, okazało się ważne także w życiu Marysi i Tomka. W tym środowisku bowiem się poznali. – Kościół karmelitów jest nam bardzo bliski. Do dziś chętnie do niego wracamy – przyznaje Tomek. Tutaj też w 1990 r. wzięli ślub.
Razem na narty
Mimo upływu lat Łęccy nadal są bardzo związani z ruchem harcerskim, Tomek jest zresztą przewodniczącym Koła Przyjaciół Harcerstwa w swoim mieście. Kiedy rozpoczynał tutaj pracę w 1990 r. jako nauczyciel historii, poproszono go, aby założył ZHR. Dzięki temu Murowana Goślina ma teraz silny szczep harcerski. W jego działalność angażują się też dzieci Łęckich. Starsi synowie wprawdzie zakończyli już przygodę z harcerstwem, ale Gosia i Wojtek są zastępowymi, a Jaś marzy o tym, żeby zostać zuchem. Kiedy pytam nastolatków o ich pasje, odpowiedź jest konkretna: harcerstwo i siatkówka. Oboje zresztą chodzą do klas sportowych. 13-letni Wojtek ma wprawdzie chwilowo problemy z kolanem, ale zapewne wkrótce będzie mógł wrócić do treningów nie tylko siatkarskich, ale i piłki nożnej. Z kolei Gosia gra w barwach trzecioligowego klubu UKS Zielone Wzgórza, który jest liderem w swojej grupie. − Sportowe sukcesy dają mi dużo radości – mówi z błyskiem w oku. − Żadnego przeciwnika nie lekceważymy i w każdym meczu walczymy do końca – dodaje z pasją 15-latka. Także cała rodzina lubi aktywnie spędzać czas. Co roku zimą wybierają się razem w góry na narty, które zakłada każdy z Łęckich, gdy tylko ukończy 3. rok życia. − Moja mama była góralką, urodziła się w Krościenku nad Dunajcem, ciągnie mnie więc w góry od dziecka i chętnie tam zabieram rodzinę – wyjaśnia Tomek.
Nasza rodzinna Wigilia
Pytam też oczywiście Łęckich, jak spędzają Wigilię. − Od wielu lat mamy w naszej rodzinie tradycję, której bardzo pilnowała nieżyjąca już mama Marysi. Rodzina Sielickich spotyka się razem na wieczerzy wigilijnej, na którą każdy przynosi jakąś potrawę – tłumaczy Tomek. Bywało więc, jak dodaje Marysia, że do stołu zasiadało nawet ponad 30 osób, gdyż jej liczne rodzeństwo, oprócz jednego z braci, Tomasza, który jest przełożonym generalnym zgromadzenia chrystusowców, założyło swoje rodziny. Ks. Tomasz poszedł zresztą w ślady swego wuja, sługi Bożego ks. Ignacego Posadzego, założyciela chrystusowców.
Rodzinna tradycja wspólnego spędzania świąt, mimo że rodziny się rozrastają, jest kontynuowana. – Zastanawiamy się, jak to będzie dalej wyglądało. Coraz trudniej bowiem zebrać razem wszystkie pokolenia. Zapewne więc powoli dochodzi kres tych naszych wielkich wigilijnych spotkań – wyznaje Marysia, dodając jednak, że gdy rozmawiali o tym ostatnio z dziećmi, te zapytały: „A właściwie dlaczego to kończyć...?”