Usłyszałem niedawno w radiu wypowiedź jednego z naszych czołowych polityków, który z zapałem przekonywał, że w Polsce nadchodzi czas nowoczesnej liberalnej lewicy. Jeszcze kilka lat temu zareagowałbym na to pewnie znaczącym popukaniem się w czoło – jak to, lewica i liberalizm? Ale dziś, w dobie wszechobecnego postmodernizmu, nie szokuje mnie już właściwie nic. Polityka stała się jedynie grą doraźnych interesów, bezlitosną wyborczą arytmetyką, niemal zupełnie pozbawioną ideologii, oprócz idei trzech „Z”: zdobyć władzę, zatrzymać władzę, zwiększyć władzę. A dawni polityczni wizjonerzy i myśliciele zostali zastąpieni przez opalonego Pana Skutecznego w nienagannie skrojonym garniturze i ideologicznym kręgosłupie o giętkości pływackiej trampoliny.
Sałatka wielopolityczna
Próby porządkowania świata współczesnej polityki według dawnych ideowych wyznaczników nie mają dziś większego sensu. Mamy bowiem do czynienia z dwoma zupełnie różnymi epokami i dwoma kompletnie odmiennymi systemami wartości. Można oczywiście próbować przywoływać niezliczone historyczne definicje i programowe deklaracje określające konserwatyzm, liberalizm, konserwatywny liberalizm i parę jeszcze innych „izmów”. Można też powoływać się na tradycję galicyjskich stańczyków, wolnościowe poglądy Margaret Thatcher albo odważne postulaty chicagowskich ekonomistów od Miltona Friedmana. Tylko że taka pisanina będzie przypominała daremne próby ożywiania eksponatów z gabinetu figur woskowych. Dla historycznego więc już chyba tylko porządku trzeba przypomnieć, że za miernik ogólnie pojętej prawicowości zwykło się uważać – oczywiście w dużym uproszczeniu – popieranie wolnego rynku, ograniczanie wszechwładzy państwa i obronę tradycyjnych wartości obyczajowych i moralnych.
Podobnie rzecz wygląda po drugiej stronie sceny politycznej. Dawna tzw. lewicowa wrażliwość i związane z nią walka o sprawiedliwość i równość społeczną to dziś pojęcia martwe, puste, wyprane zupełnie z jakichkolwiek znaczeń. Taki jest rezultat całkowitego przemieszania się poglądów. Dzisiejsza lewica i prawica stały się takimi samymi sałatkami wieloskładnikowymi, które różnią się co najwyżej proporcjami poszczególnych składników. To świat polityki uniseks – bez jednoznacznych poglądów i bez wyraźnych linii doktrynalnych. Ową granicę jako pierwszy świadomie i na tak wielką skalę zamazał chyba były brytyjski premier i były lider laburzystów Tony Blair, który przejął sporą część programu wyborczego konserwatywnych torysów. I odniósł dzięki temu wyborczy sukces. W ślad za nim poszli następni, ci z lewa i ci z prawa. Dziś taka praktyka to już polityczna oczywistość i niemalże ideologiczne abecadło. Partie polityczne stały się zaś mistrzyniami w łamaniu ideologicznych kręgosłupów swoich co bardziej przywiązanych do podręcznikowych doktryn członków.
Liberalizm, czyli wszystko i nic
Współczesne ideowe pomieszanie z poplątaniem ma oczywiście ogromny wpływ na niską wiarygodność głoszonych dziś politycznych haseł. Świetnie widać to choćby na przykładzie idei liberalizmu i jej postrzegania w dzisiejszej polskiej polityce. Kiedyś pojęciem tym pieczętowali się ludzie prezentujący ściśle określone poglądy na gospodarkę i państwo – wierzący w niewidzialną rękę wolnego rynku oraz wolność jednostki na czele z wolnością słowa i wyznania. A dziś? PiS – określający się jako partia prawicowa – na hasło „liberalizm” reaguje alergiczną wysypką. Ba, używa go jako maczugi, którą okłada politycznych przeciwników, zarzucając im wszelkie liberalne – czyli w domyśle złe – intencje.
Ale drugi główny gracz naszej sceny politycznej, Platforma Obywatelska, też ma problemy z prawicową tożsamością. Owszem, politycy PO chętnie przystrajają się w liberalne łatki i głośno wychwalają prywatną przedsiębiorczość, ale na deklaracjach i promiennych uśmiechach się kończy. Wystarczy powiedzieć, że ciągu czterech lat rządów ekipy Donalda Tuska przybyło ponad 100 tys. nowych urzędników utrzymywanych z kieszeni polskiego podatnika. Czy tak ma wyglądać liberalna rozprawa z nadmiernym etatyzmem i państwową biurokracją – a więc zjawiskami typowymi dla socjalistycznego myślenia o państwie i gospodarce? A przecież wciąż pojawiają się nowe regulacje prawne, coraz wyższe podatki i kolejne uderzenia w wolności obywatelskie, ot choćby niedawna odgórna ministerialna decyzja o obniżeniu wieku szkolnego i przymusowym posłania sześciolatków do szkół.
Coraz bardziej za to ku liberalnym poglądom ciągnie dawnych zatwardziałych lewicowców, tyle tylko, że traktują je jako hasła wytrychy pozwalające głosić wolność od jakichkolwiek stałych wartości moralnych. W efekcie słuszna i piękna klasyczna liberalna zasada „wolności jednostki w granicach nie szkodzenia innym”, została zamieniona w swoją karykaturę przy pomocy haseł w rodzaju „Precz z religią w życiu publicznym”, czy też aborcyjnego „Mój brzuch jest moim wyborem”.
Idea liberalizmu, która kiedyś położyła podwaliny pod nowoczesne demokratyczne, wolnorynkowe państwo dziś nie znaczy już nic – ot mowa-trawa, którą można obracać i wywijać w dowolną stronę w zależności od doraźnych potrzeb. Dokładnie tak samo jak socjalizm, kapitalizm, konserwatyzm, socjaldemokrację i wszelkie inne znane doktryny polityczne.
Pojemny jak chadek
Obywatele mają więc prawo czuć się całkowicie zdezorientowani. Ideologiczna giętkość polityków, zaskakujące metamorfozy poglądowe, nieustanne transfery z partii do partii przypominają raczej paryską rewię mody niż politykę rozumianą jako „rozumną troskę o dobro wspólne”. Jednego dnia wyborcy głosują w dobrej wierze na polityka partii „X”, następnego dnia jest on już członkiem wrogiej partii „Y”, by ostatecznie kadencję parlamentarną zakończyć w formacji „Z”. Wczorajsi zagorzali wrogowie stają się z dnia na dzień bliskimi politycznymi sojusznikami. Niekiedy takie transfery skutkują zupełnie zaskakującymi – i to nawet w dzisiejszych czasach – konfiguracjami personalnymi, np. Jan Filip Libicki i Dariusz Rosati jako członkowie tego samego klubu parlamentarnego PO, podobnie jak w poprzedniej kadencji Jarosław Gowin i Kazimierz Kutz (również w klubie PO). Czy jest w tym jakakolwiek głębsza idea poza prymitywnym wyciąganiem politycznych szabelek z partii do partii? Szczerze wątpię.
Współczesny wyborca nie ma więc właściwie żadnego komfortu ani pewności wyboru, bo gwarancji dobrej reprezentacji nie daje mu już nawet głosowanie na katolika w nazwie. Mamy wszak polityków umiarkowanie katolickich, nieco bardziej katolickich i ultrakatolickich – oczywiście według kategorii czysto umownych, bo taka jest dziś cała polityka. Równie dobrze określenie „chadek” może więc oznaczać polityka dopuszczającego legalizację związków homoseksualnych i aborcji pod pewnymi warunkami, jak i parlamentarzystę całkowicie sprzeciwiającego się tym postulatom. Niewykluczone nawet, że współczesny katolik może być też otwarcie lewicowym politykiem, który swoją wiarę zostawia w domu, by nie przeszkadzała mu zbytnio w pełnieniu bardzo ważniej misji publicznej dla nikogo.
W tym znaczeniu nieco pomocnego światła rzucają oddolne inicjatywy obywatelskie, pomagające wskazać co bardziej wartościowych i wiarygodnych kandydatów. Ale nawet tak słuszne akcje jak np. przyznawanie certyfikatów pro life parlamentarzystom zaangażowanym w obronę życia nie dają pewności właściwego wyboru. Bo choćby i udało się wyłonić tego jedynego, wymarzonego, idealnego polityka katolika, to i tak prędzej czy później powrócimy do pytań podstawowych. Katolicka nauka społeczna daje wszak nieco ideologicznej swobody – można być zarówno katolikiem z socjalistycznym nastawieniem do gospodarki i roli państwa w życiu obywateli, jak i wojującym zwolennikiem wolnego rynku. No tak, ale te wartości i idee, jak już wiemy, uległy trwałej dezawuacji. Mamy więc klasyczną kwadraturę koła.