Jeżeli chrześcijanie na Bliskim Wschodzie nie nawiążą ze sobą ścisłej współpracy ekumenicznej, za chwilę zabraknie ich w ogóle wśród mieszkańców ziemskiej ojczyzny Jezusa z Nazaretu.
Religią Bliskiego Wschodu jest dziś bez wątpienia islam w jego najbardziej radykalnej wersji. Chrześcijaństwo, podzielone wewnętrznie i spychane coraz bardzie
j za mury religijnego getta, musi natomiast walczyć o przetrwanie dosłownie z dnia na dzień. Takie są niestety realia, z jakimi zmierzyć się będą musieli uczestnicy tegorocznego Synodu Biskupów dla Bliskiego Wschodu, któremu przyświecać ma hasło: „Kościół katolicki na Bliskim Wschodzie: wspólnota i świadectwo: «Jeden duch i jedno serce ożywiały wszystkich wierzących» (Dz 4, 32)”.
Osioł w szkodzie
Decyzja Benedykta XVI o zwołaniu bliskowschodniego synodu to odpowiedź na dramatyczne prośby miejscowych biskupów, sygnalizujących coraz gorsze położenie chrześcijan w tamtym regionie świata. Sytuacja jest na tyle poważna, że już teraz Stolica Apostolska zaprezentowała tzw. Lineamenta – dokument, który stanowi swoistą „mapę drogową”, mającą stać się podstawą programu obrad październikowego synodu. Główna konkluzja dokumentu jest smutna: Kościoły chrześcijańskie na Bliskim Wschodzie pomimo tego, że obecne są na tamtych terenach od ponad dwóch tysięcy lat, występują dziś w roli niepożądanego intruza „na wylocie”.
Najgorzej wygląda sytuacja w Iraku oraz Egipcie. Prześladowania chrześcijan mają tam charakter otwarty i spotykają się jeśli nie wprost z przyzwoleniem, to co najmniej z obojętnością ze strony miejscowych władz. „Wojna w Iraku rozpętała siły zła w tym państwie, wśród wyznań religijnych i w prądach politycznych” – ocenił Watykan w swoim dokumencie, stwierdzając, że to właśnie tamtejsi chrześcijanie ucierpieli najbardziej na skutek działań wojennych i późniejszej wojny domowej. Ostrożne dane mówią dziś o ponad 2 tysiącach wyznawców Chrystusa, którzy zginęli w Iraku od czasu obalenia w 2003 r. Saddama Husajna.
Podobnie dzieje się w Egipcie - tamtejsi chrześcijanie, głównie Koptowie, traktowani są nie tylko jako obywatele drugiej kategorii, a wręcz żywe cele, do których można strzelać bezkarnie niczym do kaczek. Tak było choćby 6 stycznia br., kiedy to grupa uzbrojonych mężczyzn zaczęła strzelać na ślepo w kierunku wychodzących z kościoła wiernych, uczestniczących w nabożeństwie wigilii Bożego Narodzenia w obrządku wschodnim. Zginęło wówczas sześciu młodych chrześcijan. Śledztwo w tej sprawie nie zostało wszczęte do dzisiaj. Do rangi symbolu urosła także historia jednego z egipskich Koptów, zarąbanego siekierami jedynie za to, że osioł należący do wyznawcy islamu wszedł w krzaki rosnące na polu chrześcijanina.
Takie akty terroru wpisane są jednak w świadomą politykę muzułmańskich elit, której celem jest czystka religijna, czyli całkowite wyeliminowanie „niewiernych” z Bliskiego Wschodu. Watykański dokument zauważa również, że wszystko to dzieje się przy niemal całkowitej bierności przywódców światowych mocarstw. Problem ten najlepiej chyba ujął chaldejski bp Shlemon Warduni, pytając retorycznie: „Jakiej pomocy możemy oczekiwać od tych, którzy w Europie usuwają symbole swej tradycji dziejowej i religijnej?”.
Wielkie pustynnienie
Z informacji przekazanych przez sekretarza generalnego Synodu Biskupów, abp. Nikolę Eterovicia wynika, że na szeroko rozumianym Bliskim Wschodzie (z uwzględnieniem Egiptu, Turcji i Afganistanu) mieszka dziś ok. 17 mln chrześcijan, w tym 5 mln katolików różnych obrządków. Ich liczba maleje jednak w zastraszającym tempie. Krwawe prześladowania, tragiczne warunki życia, brak poczucia bezpieczeństwa i jakichkolwiek perspektyw rozwoju – wszystko to sprawia, że wyznawcy Chrystusa decydują się dziś masowo na emigrację w bardziej bezpieczne miejsca świata.
Wystarczy zresztą spojrzeć na malejące statystyki chrześcijan w Ziemi Świętej; według danych izraelskiego urzędu statystycznego w 2009 r. stanowili oni już tylko 2 proc. wszystkich obywateli Izraela – najwięcej zamieszkiwało ich w Nazarecie (20 tys.), Hajfie (14 tys.) i Jerozolimie (13 tys.).
Z kolei w Iraku jeszcze w 2003 r. żyło około 800 tys. chrześcijan, dziś jest ich tam zaledwie ok. 300 tys. Podobnie w Libanie, w którym stanowili oni kiedyś połowę społeczeństwa, a obecnie niewiele ponad 30 proc. - Wielu wyjeżdża, bo czują, że mają coraz mniejszy wpływ na kraj, skoro kluczowe pozycje w polityce zajmują muzułmanie – tłumaczył tak wielki liczbowy spadek mieszkający od lat w Bejrucie jezuita o. Samir Khalil.
Pojawiają się jednak także małe iskierki nadziei. Zdaniem abp. Eterovicia obok zjawiska emigracji, mamy bowiem tam również do czynienia z coraz częstszymi przypadkami imigracji zarobkowej chrześcijan z krajów Dalekiego Wschodu, głównie z Indii i Filipin. - Jako chrześcijanie możemy to uznać za znak Ducha Świętego, który w sposób nieoczekiwany tchnie kędy chce. Dotyczy to także krajów i regionów, gdzie chrześcijan praktycznie nie ma. Przypomina mi to czasy prześladowań stalinowskich, dzięki którym katolicy znaleźli się na Syberii i gdzie indziej – stwierdził sekretarz generalny Synodu Biskupów.
Arabski punkt widzenia
Zdaniem kard. Waltera Kaspera, przewodniczącego Papieskiej Rady Popierania Jedności Chrześcijan, jedyną szansą na „przetrwanie” Kościołów na Bliskim Wschodzie jest ich ścisła współpraca ekumeniczna. Watykański hierarcha przekonuje bowiem, że tylko wspólnym wysiłkiem można powstrzymać falę emigracji oraz zapewnić młodym pokoleniom normalną przyszłość w ich ojczyznach.
Tymczasem Kościoły chrześcijańskie na Bliskim Wschodzie rzadko do tej pory potrafiły mówić jednym głosem. Zmienić się to ma właśnie dzięki październikowemu synodowi, który zapowiadany jest jako wydarzenie przede wszystkim o charakterze ekumenicznym. Wiadomo już, że wezmą w nim udział zwierzchnicy katolickich Kościołów wschodnich: koptyjskiego, maronickiego, melchickiego, syryjskiego, chaldejskiego, ormiańskiego, a także łaciński patriarcha Jerozolimy oraz „delegaci braterscy”, czyli prominentni przedstawiciele innych Kościołów chrześcijańskich. Zapowiadana jest również obecność obserwatorów muzułmańskich i żydowskich.
Drugą kwestią, na którą synod ma położyć szczególny nacisk, jest Świadectwo. „Lineamenta” zwraca uwagę na istotę chrześcijańskiego posłannictwa na Bliskim Wschodzie, które powinno doprowadzić do „upadku muru strachu, nieufności i nienawiści przyjaźnią z Żydami i muzułmanami, Izraelczykami i Palestyńczykami”. Podobnie widzą swoją rolę chrześcijanie mieszkający w ogarniętym wojną domową Iraku. - Nasi muzułmańscy bracia są gotowi zaakceptować pluralizm i dialog; chrześcijanie są małą wspólnotą w Iraku, ale mamy do odegrania rolę w społeczeństwie, a synod mógłby przygotować nas do przyszłości – stwierdził rok temu chaldejski arcybiskup Kirkuku Louis Sako podczas wizyty biskupów irackich w Watykanie. I nie są to wcale nierealne mrzonki, biorąc pod uwagę fakt, że Kościoły chrześcijańskie na Bliskim Wschodzie mają w dużej mierze etniczny, arabski charakter. Tamtejsi wierni, wychowani, myślący i zachowujących się na co dzień po arabsku, mogą więc stać się najlepszym pomostem pomiędzy chrześcijaństwem a światem islamu.