Gdy przed dziesięcioma laty wybory w cuglach wygrywał Aleksander Kwaśniewski, człowiek bez tytułu magistra, ponad połowa sondowanych Polaków przypisywała mu wykształcenie wyższe od kontrkandydata - doktora Marina Krzaklewskiego.
Niewielu z nas pamięta dziś zapewne przebieg wyborów sprzed dekady. Ze startujących wtedy dwunastu kandydatów, liczyło się tak naprawdę tylko trzech: mający wyjątkową ochotę na reelekcję „prezydent wszystkich Polaków”, wspierany przez Sojusz Lewicy Demokratycznej, Aleksander Kwaśniewski, bezpartyjny, choć zbierający wyraźne sympatie obozu związanego z Unią Wolności Andrzej Olechowski oraz kandydat prawicy zrzeszonej wokół Akcji Wyborczej „Solidarność”, Marian Krzaklewski. Ósmego października 2000 r. ponad połowa z siedemnastu i pół miliona naszych rodaków już w pierwszej turze powiedziała „tak” dla powtórnej prezydentury Kwaśniewskiego. Pozostali, liczący się w batalii do samego końca, dostali po około trzech milionów głosów (Olechowski ponad 3 mln, Krzaklewski 2,7 mln). Co wpłynęło na tak spektakularny sukces człowieka, którego poprzednia kadencja obok gładkich słów była też kadencją większych lub mniejszych wpadek?
Swój chłop, ale żeby agent?
W pamięci utkwiły najbardziej te alkoholowe, kiedy to w marcu 1996 r. po spotkaniu z białoruską opozycją prezydent wchodził do służbowej limuzyny przez bagażnik, kilka miesięcy później we wrześniu owijał się polską flagą w siedzibie ONZ w Nowym Jorku czy wreszcie na miesiąc przed reelekcją, gdy na cmentarzu pomordowanych przez NKWD polskich oficerów nie mógł utrzymać się na nogach, tłumacząc się później „chorobą prawej goleni”. We wszystkich tych przypadkach, choć materiał dla dziennikarzy był wręcz sensacyjny, był on skrzętnie przemilczany bądź przedstawiany tak, by widz mógł znaleźć dla głowy państwa jakieś wytłumaczenie albo nawet odkryć identyfikację na zasadzie: „nasz prezydent to swój chłop”.
Podobnie rzecz miała się ze sprawami już wagi większej niż tylko kwestie wizerunku. Wśród wielu niejednoznacznych spraw była m.in. ta dotycząca dokumentów przesłanych przez Urząd Ochrony Państwa o współpracy Kwaśniewskiego z UB, pod pseudonimem „Alek”, na miesiąc przed zwycięstwem w wyborach 2000 r. Sąd lustracyjny w tej ostatniej sprawie przyznał, że choć w oświadczeniu lustracyjnym prezydent nie skłamał, to stwierdził, że „zabezpieczenie operacyjne” w materiałach SB i zmiana jego kwalifikacji na „tajnego współpracownika” o pseudonimie „Alek” dotyczą właśnie Aleksandra Kwaśniewskiego”.
Do tego można by dodać słynne zachęcanie przez Kwaśniewskiego do „pobłogosławienia” ziemi kaliskiej przez ministra Marka Siwca we wrześniu 1997 r. na wzór tego co zwykł robić Jan Paweł II.
Liczne wpadki prezydenta były skrzętnie przez opiniotwórcze wówczas media pomijane, a doniesienia gazet zajmujących się tymi sprawami traktowane jako „oszołomski” atak psujący wizerunek głowy państwa.
Wysoki, wykształcony patriota
Ta manipulacja treścią i sposobem prezentowania wiadomości o prezydencie opłaciła się, bo ten wciąż miał najwyższe ze wszystkich polityków w Polsce poparcie, a w sondażu zleconym na krótko przed wyborami, jak pisze w „Polactwie” Rafał A. Ziemkiewicz, 50 kilka procent respondentów bez namysłu i mechanicznie przypisała wszystkie pozytywne cechy właśnie Kwaśniewskiemu, negatywne zaś jego konkurentom. Urzędujący wówczas prezydent, jak podkreśla Ziemkiewicz w swej książce, był przez nich postrzegany jako patriota, cechujący się fachowością, ale i odpowiedzialnością za państwo.
Mało tego, Kwaśniewski, który 16 października 1995 r. w wywiadzie dla radiowej „Trójki” skłamał, mówiąc, że obronił pracę magisterską i posiada wyższe wykształcenie - mimo że rektor Uniwersytetu Gdańskiego prof. Grzonka, gdzie studiował, wyraźnie zaznaczył, że Kwaśniewski nie ukończył studiów, nie jest więc ani absolwentem, ani magistrem - według sondaży przytoczonych w „Polactwie” zyskał ponad 50-proc. poparcie badanych. Uznali oni Kwaśniewskiego za wykształconego, odmawiając prawa do posługiwania się legalnym tytułem doktora, obronionym na uczelni przez kontrkandydata Kwaśniewskiego, Mariana Krzaklewskiego.
W tym samym sondażu większość stwierdziła również, że Kwaśniewski, będący średniego wzrostu, jest wysoki, a prawie dwumetrowy kontrkandydat Olechowski - niski. Te zaskakujące wyniki, które wyforowały Aleksandra Kwaśniewskiego na drugą kadencję w wyborach 2000 r., można przypisać ludzkiej naiwności, emocjonalnemu podejściu i niechęci do zagłębiania się w rzeczywistą działalność i życiorysy kandydujących. Ale gdyby nie, jak pisze w „Polactwie” Ziemkiewicz, macherzy od reklamy i masowej manipulacji, którzy wiedzą, jak sprawić, by podobał się ten, a nie inny kandydat, zwycięstwo nie byłoby wcale takie oczywiste. Swoje dołożyły też media.
Czy opisany przykład nauczy nas czegoś przed pójściem do urn w kolejnych wyborach?