Przed kilkoma miesiącami zacytowałem opinię jednego z medioznawców, twierdzącego, że ważniejsze od ratowania telewizji publicznej jest zachowanie jej idei. Innymi słowy, misja publiczna może być z powodzeniem realizowana przez nadawców komercyjnych. Bardzo się Pan wówczas oburzył na to zdanie…
– No cóż, rozmawiałem kiedyś z panem prezesem Solorzem, chwaląc pewną znakomitą audycję o zdecydowanie niekomercyjnym charakterze, którą Polsat nadawał w dobrym czasie antenowym. I wie Pan, co usłyszałem w odpowiedzi? „Godzinę w tygodniu jeszcze mnie stać”. I to zdanie jasno pokazuje, że zadania ważne z punktu widzenia interesu publicznego, zawsze będą w mediach komercyjnych jedynie dodatkiem i to dodatkiem całkowicie zależnym od aktualnej sytuacji ekonomicznej.
Proszę zauważyć, że w naszym europejskim modelu nikt nie uznał, że takie zadania uda się
realizować bez mocnych mediów publicznych. Warto tutaj zacytować znane powiedzenie dr. Karola Jakubowicza o „klasztornym modelu” mediów publicznych. Tyle tylko, że są klasztory o charakterze zamkniętym i są klasztory otwarte.
Klasztor misyjny z definicji nie może być zamknięty.
– Właśnie, musi mieć charakter otwarty. Także media mające skutecznie realizować misję, muszą cechować się wysoką oglądalnością i docierać wszędzie tam, gdzie nie docierają inne media. Dlatego też niezależnie od tego, że media komercyjne wypełniają niekiedy część funkcji misyjnych, to jednak właśnie media publiczne są czynnikiem niezastąpionym na medialnym rynku.
Pod misyjnym płaszczykiem łatwo jednak ulec pokusie praktyk monopolistycznych.
– W Polsce nie ma monopolu. Telewizja Polska ma co prawda największy udział w krajowym rynku spośród europejskich mediów publicznych, ale też udział ten nie jest jakoś dramatycznie wielki, bo wynosi ok. 40 proc. W przypadku innych dużych krajów, jak Francja, Niemcy czy Wielka Brytania oscyluje to wokół 30 proc. Szkopuł w tym, że przy owym najwyższym udziale w rynku, mamy zarazem wyraźnie najniższy poziom finansowania mediów publicznych. „No to takie zwierzę nie istnieje” – jak ktoś kiedyś powiedział na widok żyrafy.
Złośliwi twierdzą, że mamy u nas coś na kształt państwowej telewizji komercyjnej…
– I jest w tym sporo racji. Na pewno nie są to media publiczne z punktu widzenia realizacji klasycznych misyjnych zadań. Skoro bowiem TVP musi zarabiać na rynku…
A musi?
– Musi, ponieważ w żaden inny sposób już się nie utrzyma. Siłą rzeczy zaczyna więc grać jak czysto komercyjny uczestnik rynku. Ale to nie może trwać w nieskończoność. Możliwości są w zasadzie tylko dwie: albo TVP stanie się już całkowicie państwową telewizją komercyjną, albo też wybierze model klasztoru zamkniętego, kontemplacyjnego i zejdzie do poziomu kilku procent oglądalności.
Tak źle i tak niedobrze…
– Na razie to wszystko jeszcze jakoś dryfuje, targane zmiennymi prądami. Cały czas nie ma nowej ustawy o mediach publicznych – a to jest najpilniejsza potrzeba. Dobrze przynajmniej, że dzięki ostatniej nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji przecięto ten najostrzejszy konflikt polityczny, który wszystko blokował. Jeśli jednak nie chcemy realizacji żadnego z tych dwóch pesymistycznych scenariuszy, musimy dążyć do stworzenia modelu telewizji uniwersalnej realizującej, no właśnie, co? To chyba dobry moment, żebyśmy powiedzieli, czym tak naprawdę jest ta nieszczęsna misja publiczna.
Uprzedził Pan moje następne pytanie.
– Wbrew temu co wszyscy mówią, misja publiczna jest od dawna zdefiniowana w ustawie. I to w sposób bardzo jasny, choć jednocześnie niezwykle szeroki. Mowa jest w niej o służbie na rzecz całego społeczeństwa, jak również jego wybranych grup. To ostatnie dookreślenie jest niezwykle istotne. Telewizja i radiofonia publiczna muszą nadawać audycje dla mniejszości narodowych i etnicznych, ale także np. dla wielbicieli muzyki poważnej.
Naprawdę wierzy Pan w „prime time” dla garstki wielbicieli Chopina?
– Raz na pięć lat? A dlaczegóżby nie? I dlatego uważam za skandaliczny fakt, że telewizja publiczna w powszechnie dostępnych programach poświęciła tak mało uwagi ostatniemu konkursowi chopinowskiemu. Oczywiście, wszyscy wiemy, że wielbicieli Chopina nigdy nie będzie tylu, ilu kibiców piłkarskich, ale trzeba się starać, żeby było ich możliwie jak najwięcej. I to jest jedno z najważniejszych zadań mediów publicznych.
Wszystkie telewizje i stacje radiowe żyją jednak z masowego odbiorcy. To jest ich racja medialnego bytu.
– Ależ ja wcale nie twierdzę, że misja to tylko edukacja i wysoka kultura. Misją publiczną jest także sport i rozrywka, ale z zastrzeżeniem, że na dobrym poziomie. Była kiedyś taka modelowa audycja, która już skończyła swój żywot, o nazwie „Europa da się lubić” – rozrywkowa, popularna, z dużą widownią, a jednocześnie pełniąca misję, pokazująca różne kultury, promująca otwarcie na świat.
Tylko, że rozrywka w TVP kojarzy się nadal głównie z nieszczęsnym „Gwiazdy tańczą na lodzie”. To chyba dobre porównanie – barokowo wystawny program realizowany przez kolosa na glinianych nogach…
– Wbrew pozorom ta audycja również mogła spełniać funkcje misyjne. Niestety, zaprogramowano ją w prymitywny sposób, celując w najbardziej prostackie gusta.
Nie zgodzę się jednak z opinią, jakoby TVP była jakimś gigantycznym, kosztownym molochem. To jest mit. Telewizja publiczna pod wieloma względami funkcjonuje źle, ale jest dużo mniejsza niż jej niemiecka czy francuska odpowiedniczka. Nasi zachodni sąsiedzi przeznaczają co roku na media publiczne ok. 8 mld euro. Czy zatem wobec coraz silniejszej konfrontacji kulturowej na Starym Kontynencie Polska może powiedzieć, że miliard złotych to za dużo?
Jeśli uznamy, że to jest walka, to pewnie nie…
– Media publiczne są dziś podstawowymi narzędziami, za pomocą których państwa europejskie walczą o swoją tożsamość kulturową. Zapominamy bowiem często, że media publiczne to nie tylko miejsce, gdzie można coś wyświetlić, ale przede wszystkim ogromna sfera produkcyjna. Na Zachodzie te miliardy euro idą na produkcję nowych programów, seriali, koncertów i filmów podtrzymujących edukację, język i narodowe dziedzictwo. To utrzymuje w ruchu cały przemysł kulturowy.
Mówiąc wprost: dajmy zarobić naszym rodzimym twórcom.
– Tak. Żebyśmy mieli dobrych scenarzystów, aktorów, scenografów czy muzyków, trzeba im wszystkim dać zarobić. Inaczej polska produkcja zwiędnie. I to jest być albo nie być polskiej kultury.
Podobnie jak obecność publicznych nadawców w przestrzeni cyfrowej. TVP i Polskie Radio muszą mieć pieniądze na to, aby ich audycje były dostępne także w internecie. Pod żadnym pozorem nie można zamykać archiwów. W przeciwnym wypadku nasza młodzież prędzej czy później będzie skazana niemal wyłącznie na treści obcojęzyczne.
Czuję, że dotykamy teraz grząskiego gruntu, ale mimo wszystko zapytam: w jaki sposób finansować media publiczne?
– Teoretycznie najlepszy jest abonament, ale już go praktycznie nie ma. Myślę jednak, że można byłoby wprowadzić jakąś inną formę powszechnej daniny na publiczne media, np. ściągać miesięcznie kilka złotych, ale w zamian dać dodatkowo dostęp właśnie do przepastnych archiwów TVP. To uczciwe i opłacalne zarówno dla obywatela, jak i dla publicznego nadawcy.
Mówiliśmy już o nadawcach publicznych i komercyjnych. Był Pan także obecny przy narodzinach elektronicznych mediów katolickich. I o ile katolickie rozgłośnie radiowe funkcjonują jeszcze jako tako, to ich telewizyjne odpowiedniki już nie za bardzo…
– Gorzej – wszystkie próby ich wprowadzenia na rynek skończyły się fiaskiem.
Gdzie w takim razie tkwił błąd? Potencjalny odbiorca jest przecież znany, zdefiniowany i wyjątkowo liczny.
– Tego nie wie chyba nikt. Ani w Polsce, ani w innych państwach Europy nie udało się stworzyć uniwersalnej, powszechnej telewizji katolickiej. Proszę zauważyć, że Radio Maryja okazało się gigantycznym sukcesem – i mówię to bez żadnej ironii – ale już TV Trwam takim sukcesem nie jest. Co najwyżej stanowi dodatkowe okienko do Radia Maryja.
Były także nieudane próby z Telewizją Puls.
– Tutaj mam poczucie pewnej osobistej klęski, ponieważ uczestniczyłem w procesie przyznawania kolejnych koncesji dla stacji ojców franciszkanów. To jest na pewno niewykorzystana szansa. Moim zdaniem popełniono poważny ideowy błąd w momencie zmiany nazwy Telewizji Niepokalanów. Być może trzeba było ją zmienić, ale u podstaw ówczesnej decyzji leżała przede wszystkim chęć ukrycia tożsamości katolickiej. Zwyciężyło myślenie: zrobimy taki Polsat bis, tylko tańszy i uboższy. Efekty tego widać, niestety, dzisiaj.
Więc nie da się zrobić telewizji katolickiej z prawdziwego zdarzenia?
– Dobra telewizja z wysoką oglądalnością musi, niestety, sporo kosztować. I to sobie trzeba jasno powiedzieć. Ale przy postępującej cyfryzacji warto chyba na nowo przemyśleć model radiofonii katolickiej w Polsce. Tam widziałbym nadal spory potencjał do wykorzystania.
dr Juliusz Braun – były dziennikarz i poseł, wieloletni członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, a od lipca 1999 do marca 2003 r. jej przewodniczący. Przez dwie kadencje pełnił także funkcję przewodniczącego sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu. Obecnie radca generalny w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz wykładowca w Collegium Civitas w Warszawie. Autor książek Potęga czwartej władzy. Media, rynek, społeczeństwo oraz Telewizja publiczna w czasach transformacji.