Logo Przewdonik Katolicki

Zróbmy sobie telewizję

Łukasz Kaźmierczak
Fot.

Rozmowa z medioznawcą, prof. dr. hab. Wiesławem Godzicem

 

 

 

To zdumiewające, ale dopiero kiedy zacząłem uważniej śledzić dyskusję na temat mediów publicznych w naszym kraju, zorientowałem się, że mówi się w niej o wszystkim, tylko nie o tym, jakie media są nam tak naprawdę potrzebne…

- Och, ta sprawa jest u nas postawiona zupełnie na głowie. Cały czas słyszymy tylko, że telewizja publiczna to olbrzymia struktura, na utrzymanie której potrzeba rocznie około dwóch miliardów złotych i koniecznie musimy zdobyć na ten cel pieniądze.

Ja odwracam to pytanie: na co nam są tak naprawdę potrzebne pieniądze? Innymi słowy: jaką misję ma mieć telewizja publiczna? Proszę zwrócić uwagę, że nikt dotąd tego pojęcia tak naprawdę nie zdefiniował. O taką definicję pokusił się jedynie zarząd TVP, co jednak samo w sobie jest rzeczą śmieszną i absurdalną: zarząd, który ma realizować misję, sam ją sobie definiuje.

 

Jakieś tam próby reform – przynajmniej w warstwie deklaratywnej - są jednak czynione…

- Szkopuł w tym, że właściwie wszystkie te pomysły, łącznie z najnowszym projektem tzw. ustawy obywatelskiej, to rozwiązania anachroniczne, odwołujące się do przeszłości i wiecznego zaklinania rzeczywistości w stylu „zróbmy drugą BBC”.

A ja mówię inaczej: nie łatajmy, nie reperujmy struktury, która nie ma prawa bytu, ponieważ ona nie odpowiada wymaganiom dzisiejszych czasów. Telewizja publiczna jest za duża i zbyt rozbuchana. To wygląda mniej więcej tak, że na rozmowę z ekspertem przyjeżdża zwykle jedna osoba z TVN-u czy Polsatu i cztery albo pięć z TVP. Dlatego też niech nikt mi nie mówi, że ten moloch trzeba ratować. Ja chcę ratować ideę telewizji publicznej, a nie TVP, jako taką. Stwórzmy więc coś nowego, określmy, ile pieniędzy na to potrzeba i dopiero wtedy zastanówmy się, skąd je wziąć.

 

Pewnie, jak zwykle, od widza: widz ma, widz da…

- Z widzem trzeba zawrzeć rodzaj paktu czy też układu gwarantującego mu, że skoro płaci na media publiczne, to dostaje w zamian dobry produkt. Bo żaden widz nie da już dobrowolnie pieniędzy na TVP w jej dzisiejszej postaci, z tymi wszystkimi żenująco-śmieszno-głupawymi programami rozrywkowymi i teleturniejami przypominającymi stylem najgorsze lata Polsatu.

Potrzeba nam z pewnością jednej stacji państwowej – to bezwzględnie – ale niekoniecznie z dwoma kanałami; potrzeba nam także silnych telewizji regionalnych, ale ze współudziałem samorządu, organizacji lokalnych, struktur pozarządowych itp. I wreszcie, potrzeba nam kilku fajnych, dobrze wyspecjalizowanych stacji tematycznych, takich jak TVP Kultura, ale rzeczywiście ogólnodostępnych i jeszcze lepszych.

 

W Stanach Zjednoczonych stacje państwowe są niewielkie, a rynek zdominowany jest przez media komercyjne, z kolei w Europie pierwsze skrzypce grają nadawcy publiczni. Którą z tych dróg powinniśmy pójść?

- Bardzo dobrze, że pan postawił takie pytanie, bo mnie się wydaje, że ja mam na to pewien pomysł. Otóż, przede wszystkim chciałbym, ażeby w Polsce zaistniał wreszcie uczciwy rynek mediów. Z tego powodu oskarża się mnie zresztą często o jakieś poplecznictwo dla stacji komercyjnych. Otóż nie, zwracam tylko uwagę na fakt, iż w stacjach prywatnych ludzie ryzykują swoje własne pieniądze, dlatego też powinni mieć pewną jasność finansową i gwarancję braku monopolu telewizji publicznej, np. na zasoby archiwalne. Powinni także wiedzieć, że ów „prawie monopolista” nie będzie stosował cen dumpingowych w przypadku reklam.

A jeśli chodzi o samą telewizję publiczną, to według mojej definicji, powinna ona dawać ludziom to, czego z rozmaitych powodów nie daje im komercja. Ten mój pomysł polega więc na jednej silnej, oficjalnej – powiedziałbym nawet brutalnie – państwowej stacji, która jednak nie będzie funkcjonowała na zasadzie cichego monopolisty.

 

Jak w takim razie ma wyglądać ta publiczna telewizja marzeń Profesora Godzica?

- Bez wątpienia jej wizytówką powinien stać się najlepszy w kraju dziennik, najlepsze materiały informacyjne i programy publicystyczne. Plus wartościowe filmy i rozrywka na najwyższym poziomie, co nie oznacza, że miałby to być wyłącznie Mozart i Chopin. Marzy mi się stacja, co do której będę miał pewność, że nie urazi moich poglądów, uczuć, gustów ani wrażliwości estetycznej, a jednocześnie będzie krwista, ostra w sensie artystycznym, zmuszająca do myślenia.

Cała reszta oferty powinna pójść do kanałów tematycznych i do publicznych mediów lokalnych.

 

Powiedział Pan, że nie ma u nas miejsca na dwa kanały publiczne. Który zatem do odstrzału: Jedynka czy Dwójka?

- Istnieje taki świetny kanał brytyjski, Channel 4, który jest już zasadniczo prywatny, ale funkcjonuje na takiej zasadzie, że nie opłaca mu się nadawać zbyt wielu reklam, bo wtedy musiałby płacić niewspółmiernie wysoki podatek. Kiedy sprzedawano ten kanał, w umowie zastrzeżono także, że w dobrym czasie antenowym nadawane będą tam określone audycje, na określonym poziomie artystycznym czy „misyjnym”, a w pozostałym paśmie antenowym mogą lecieć typowe komercyjne superrozrywkowe produkcje. Dlaczego by więc nie sprzedać Dwójki w prywatne ręce na takich samych zasadach?

Tymczasem my cały czas myślimy w kategoriach minionego systemu: prywatne jest wstrętne, obmierzłe, be. Straszy się nas ciągle Walterem czy Solorzem ze szponiastymi palcami, którzy tylko czekają, żeby dopaść biedne, bezbronne owieczki. To jest prymitywne myślenie, ale niestety nadal upowszechniane. A tymczasem prywatne jest często lepsze, efektywniejsze, bo tam się każdą wydawaną złotówkę uważnie ogląda kilka razy.

 

Czego nie da się zupełnie stwierdzić o pieniądzach z publicznego abonamentu, o którym sam Pan powiedział kiedyś, że przypomina nalewanie wody do durszlaka…

- Być może ktoś mi w tej chwili zarzuci zmianę moich wieloletnich poglądów, ale kto wie, czy stary, wyświechtany abonament nie jest jednak najlepszym rozwiązaniem. Bo to, co proponuje się w nowym projekcie obywatelskim – czyli comiesięczne osiem złotych opłaty audiowizualnej od każdej osoby płacącej podatek PIT i CIT – jest rozwiązaniem najzwyczajniej w świecie niesprawiedliwym. Niech pan sobie wyobrazi np. rodzinę bezrobotnych, oglądającą namiętnie przez cały dzień telewizję, i zestawi ją z mieszkającą obok inną rodziną, z której każdy członek płaci podatek PIT, ale nikt nie ma zupełnie czasu na włączanie telewizora. Gdzie tu sprawiedliwość?

 

No to została nam właściwie jeszcze tylko jedna telewizyjna plaga do omówienia: nasi kochani politycy…

- Jestem przeciwny takim łatwym uproszczeniom typu „politycy won i będzie dobrze”. Uważam, że lansowanie odpolitycznienia, jako głównego problemu, jest błędem. Bo załóżmy nawet, że mamy już tę tzw. apolityczną telewizję. No i kogo do niej zaprosimy? I do czego zaprosimy?

Zresztą ja wierzę troszkę w teorię głoszącą, że nie można wprowadzić demokracji pełnej ani społeczeństwa prawdziwie obywatelskiego bez partii politycznych. A poza tym wszystko jest właściwie w jakiś sposób polityczne czy upolitycznione. Jeśli popatrzy się na skład tego Komitetu Mediów Publicznych, który stoi za projektem ustawy obywatelskiej, to ci ludzie, mimo że nie są członkami partii politycznych, mają jednak swoje, często publicznie deklarowane, sympatie polityczne. A wszyscy głośno wołają: odpolitycznić!

Marzyłbym raczej o takiej sytuacji, jaka ma miejsce w Wielkiej Brytanii, gdzie premier poprzez ministra powołuje gubernatorów zarządzających telewizją publiczną. I nikomu nie przychodzi tam nawet do głowy, że może on mianować na to stanowisko jakiegoś politruka, na dodatek bez zdolności menadżerskich. Ale to już jest kwestia odpowiedniej kultury politycznej…

 

Cały czas chodzi mi po głowie myśl, że może istnieje jednak jakaś trzecia droga: coś, co mieści się między beznadziejnym chłamem w rodzaju tańca gwiazd na lodzie a telewizją przedstawiającą wyłącznie hermetyczne w odbiorze sztuki a’ la Kantor czy Grotowski; coś, co jest ambitne, ale mogące zainteresować nawet gospodynię domową pochłoniętą prasowaniem…

- Ktoś kiedyś powiedział, że w telewizji wszystko już wymyślono i jedyną sztuką pozostaje ramówka, czyli sposób, jak to „wszystko” sensownie ze sobą poustawiać. Niestety, to już jest umiejętność odchodząca w niebyt.

Wprowadzaniu nowego programu, osadzaniu go w ramówce, powinno dziś towarzyszyć coś, co określa się obecnie modnym słowem „event” – wydarzenie. I to nie tylko wydarzenie promocyjne, ale jakaś szersza myśl temu przyświecająca. Bardzo obrazowo ujął to pewien amerykański senator, odpowiedzialny za rozdzielanie pieniędzy w sferze kultury: przychodzi do mnie facet z telewizji publicznej i chce jakieś pieniądze. Czemu on sam przychodzi? Taki facet ma przyjść z szefem od muzeów, szefem od szkół i oni mają mi zaproponować dużą akcję połączoną, skoordynowaną wokół jakiegoś zdarzenia telewizyjnego!

I na takiej właśnie zasadzie powinny działać media publiczne. Ale to samo się nie zbuduje ani nie zrobi tego żadna ustawa. Przestańmy więc wreszcie pasjonować się tak bardzo politykami czy ośmiozłotowymi opłatami, tylko powiedzmy sobie, że telewizja publiczna powinna być właśnie taka i wtedy żaden premier nie powoła nigdy politruka, tylko postawi na menadżera kultury z prawdziwego zdarzenia.

 


 

Prof. dr hab. Wiesław Godzic - filmoznawca, medioznawca, Prorektor ds. Dydaktycznych i Studenckich Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie, autor licznych publikacji i książek poświęconych tematyce mediów audiowizualnych oraz kulturze popularnej, m.in. „Znani z tego, że są znani. Celebryci w kulturze tabloidów”, „Rozumieć telewizję”, „Telewizja i jej gatunki po „Wielkim Bracie”, „Oglądanie i inne przyjemności kultury popularnej”.

 

 

 

 

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki