Logo Przewdonik Katolicki

U Polaków w Rumunii

Abp Henryk Muszyński
Fot.

Jassy, Mikuli, Siret w tych rumuńskich miejscowościach żyją Polacy, których odwiedził abp Henryk Muszyński. Prezentujemy drugą część relacji z tej niezwykłej podróży.


Jassy, Mikuli, Siret – w tych rumuńskich miejscowościach żyją Polacy, których odwiedził abp Henryk Muszyński. Prezentujemy drugą część relacji z tej niezwykłej podróży.

 

 

Bp Gherghel zadbał o to, abym nie cierpiał z powodu bezczynności. Jeszcze tego samego popołudnia udaliśmy się do oddalonego o przeszło 200 km Jassi, gdzie w pięknej nowowybudowanej katedrze wygłosiłem homilię po włosku. Sporo część Rumunów pracuje we Włoszech i rozumie ten język. Istnieje także pewne podobieństwo języka rumuńskiego do włoskiego, gdyż wiele wyrażeń rumuńskich ma wyraźny koloryt romański.

 

Biskup jak brat

Katedra w Jassy nosi tytuł Ukoronowania Matki Najświętszej. Prezbiterium Katedry zdobi potężna mozaika Koronacji Maryi Wniebowziętej, stąd uroczystość patronalną obchodzi się również w uroczystość Wniebowstąpienia NMP.

Był to chyba jeden z najbardziej z pracowitych dni w moim biskupim żywocie. Na dodatek wszystkie uroczystości odbywały się w temperaturze 33o C. Kiedy na zakończenie dziękowałem Bogu za to, że udało mi się przeżyć ten piękny, ale także pracowity dzień dowiedziałem się, że czeka nas jeszcze spotkanie z miejscowym duchowieństwem. Miało ono miejsce w domu biskupim i upłynęło w braterskiej i radosnej atmosferze, w duchu szczerej rumuńskiej gościnności. W rozmowie z kapłanami mogłem się przekonać jak bardzo cenią sobie ten braterskie i bezpośrednie relacje ze swoim biskupem.

 

Na górskich drogach

Następnego wczesnym rankiem razem z bp. Gherghelem udaliśmy się do kolejnej polskiej wspólnoty w wiosce położonej pomiędzy górami o nazwie Pojana Mikuli. Bez przewodników nie odnaleźlibyśmy naszych rodaków. W pewnym momencie kończą się bowiem bite drogi i podąża się drogą polną, wzdłuż koryta rzeki. Ceremonialne powitanie było podobne do pierwszego powitania w Nowym Sołońcu: banderia konna, kwiaty, powitanie w czystym polskim języku, chociaż z nieco rumuńskim zabarwieniem. Ponownie przewodniczyłem tutaj Eucharystii przy koncelebrze miejscowych kapłanów, którzy chociaż dziś pasterzują wśród ludzi urodzonych już w Rumunii, mają jednak ciągle charakter i koloryt polski. Ks. Gabriel Bukur – miejscowy proboszcz – nauczył się języka polskiego, by służyć swoim wiernym, którzy ciągle modlą się i mówią po polsku. Dzieci i młodzież zatem od wczesnych lat mówią już w dwóch językach. Podziwem napawa fakt, z jakim pietyzmem, troską i miłością te małe wspólnoty utrzymują swoje kościoły, a nawet budują nowe, jak to miało miejsce w tej właśnie miejscowości.

 

Na końcu świata

Szybko upływający czas sprawił, że trzeba było się przesuwać coraz bliżej granicy rumuńsko-ukraińskiej w miejscowości Siret. Także tutaj spotkaliśmy  nie tylko ślady polskie po dawnym klasztorze dominikanów, ale i siostry dominikanki z Polski. Tutaj miejscowa ludność jest bardziej zróżnicowana. Podobno kiedyś byli tutaj głównie Polacy i Niemcy. Ci ostatni wywędrowali do „Vaterlandu”, bo tam jednak żyje się nieco lepiej. Polacy w większości pozostali. Biskup Gherghel towarzyszył mi wiernie do samego końca. Na jego prośbę pozdrowiłem wiernych po włosku, polsku i niemiecku. Późnym wieczorem udaliśmy się jeszcze do ostatniej polskiej wioski w Wikszanach. Jest ona oddalona od głównych dróg,  a dojazd do niej jest możliwy tylko polną drogą. Zimą miejscowość ta jest całkowicie odcięta od świata. Żyją tu przeważnie starsi ludzie: kto mógł, to wywędrował. Pan kościelny, który pomimo późnej godziny przyszedł prosto z pola, przypomniał, że w ostatnim tygodniu umarł „jeden z naszych”, w wieku 94 lat. - Ludzie żyją tu długo, ale co będzie, jak my umrzemy, nie wiadomo… - mówił. Właściwie – przyjdą inni! Ale co będzie z tytułem kościoła pw. Matki Bożej Królowej Polski, nie potrafi dziś chyba nikt powiedzieć.

 

We Lwowie

Późnym wieczorem wróciliśmy do plebanii, by rankiem wyruszyć z powrotem do kraju. Trudno było przebyć dystans 1300 km w jednym dniu, stąd w obydwie strony nocowaliśmy w seminarium katolickim we Lwowie. Przebyliśmy Ukrainę zachodnią od północy na południe: od Korczowej przez Lwów aż do miejscowości Porubne. Na drodze spotkaliśmy wiele znanych historycznych miejscowości: Gródek Jagielloński, Winnica, Stanisławów, Zaleszczyki, Tarnopol, Chmielnicki. Wszystkie one przywołują wiele postaci i wydarzeń z naszych dawnych i nowszych dziejów. W sposób zrozumiały spotykaliśmy się głównie we wspólnotach kościelnych. Wszędzie przyjmowano nas serdecznie, życzliwie, z otwartym sercem, z prawdziwie polską gościnnością. Niekiedy trudno było uwierzyć, że jesteśmy za granicą. Przyznaję nieśmiało i z pewnym zawstydzeniem, że była to moja pierwsza wizyta we Lwowie. Dzięki ks. rektorowi Salamonowi w dniu przybycia, jeszcze pod wieczór, mogliśmy zwiedzić lwowską łacińską katedrę, zobaczyć starówkę, ormiańską i greckokatolicką katedrę i niektóre inne pomniki przypominające o dawnej świetności tej znakomitej metropolii, która w dziejach naszej Ojczyzny odegrała niepowtarzalną rolę. Niestety nie udało się spotkać z ks. abp. Mieczysławem Mokrzyckim, który prawdopodobnie w tym czasie przebywał w swoim rodzinnym domu.

 

U Orląt

W drodze powrotnej, z pomocą ks. dyrektora Jana Zająca, zwiedziłem Cmentarz Łyczakowski. Trudno będąc we Lwowie pominąć ten niepowtarzalny pomnik naszej historii. Ze wzruszeniem czytałem znane i nieznane nazwiska Polaków, ale i Ukraińców, którzy przywołują ku naszej pamięci chwalebne, ale i tragiczne dzieje naszej Ojczyzny. Z zadumą stanęliśmy nad grobem Marii Konopnickiej, gdzie znaleźliśmy napis: „Proście wy Boga o takie mogiły, które łez nie chcą, ni skarg, ni żałości, lecz dadzą sercom moc czynu, zdrój siły na dzień przyszłości”.

Wielokrotnie oglądałem na różnych zdjęciach Cmentarz Orląt Lwowskich. Kiedy jednak stanąłem na tym miejscu – zaniemówiłem! Tylu młodych ludzi, cała Polska Szkoła Kadetów, ci, którzy mieli bronić i budować przyszłą Ojczyznę... Pierwsze skojarzenia biegły w stronę Monte Cassino: wzgórza usłane tysiącem mogił ludzi, którzy zapłacili najwyższą cenę za naszą wolność.

 

Jak nie dziękować?

Przypomniały mi się słowa znanej pieśni: „wolność krzyżami się mierzy, historia ten jeden ma błąd”. A ja przeżyłem dwa totalitaryzmy, które miały trwać wieki. Jak tu nie dziękować Bogu!? Misericordias Domini in aeternum cantabo. To jest moje zawołanie na resztę moich dni, których Bóg mi użyczy. Tego zawołania nie będę musiał zmieniać przez całą wieczność.

Obok jest cmentarz żołnierzy ukraińskich. Wspólny napis głosi: „1918-1919. Tu spoczywają ukraińscy i polscy żołnierze”. Strzałki wskazują kierunek i miejsce pochówku jednych i drugich. W centrum cmentarza polskiego znajduje się grobowiec z napisem: „1918-1920. Tu leży żołnierz polski poległy za Ojczyznę”. Bogu dzięki, że tyle udało się wspólnie uzgodnić i utrwalić w kamieniu. Jest to początek, który pewnie żadnej ze stron nie zadowala, ale bez pierwszego kroku nie można zrobić dalszych. Odnowiony Cmentarz Łyczakowski jest znakiem nowych czasów, czasów budującej się mozolnie demokracji, stąd trzeba ufać, że rozpoczęty proces leczenia ran, proces pojednania, proces poznawania historycznej prawdy  będzie trwał i postępował.

Skreśliłem na gorąco tych kilka uwag po mojej ważnej podróży do naszych rodaków na Bukowinie. Jest to Kościół młody i dynamiczny. Przeciętna wieku kapłanów jest bodaj najniższa w Europie. Pielęgnowanie dawnych szanownych tradycji idzie w parze z troską o wychowanie i chrześcijańską formację dzieci i młodzieży. To pozwala wierzyć, że przyszłość Kościoła katolickiego w Europie, który okazuje znaki starzenia się, należy właśnie do tych wspólnot.

 

oprac. M. Białkowska

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki