Logo Przewdonik Katolicki

Nad rumuńskimi potokami, czyli o rekolekcjach na rumuńskiej Bukowinie

ks. Andrzej Ziółkowski
Fot.

Spojrzałem na zegarek szósta rano. Przestawiłem wskazówki godzinę do przodu. Jest więc już siódma. Chyba od dwóch godzin jesteśmy już w Rumunii. Machinalnie sprawdzam kieszeń polaru. Są, są upewniam się. To relikwie świętej siostry Faustyny. Pożyczyła mi je siostra Łukasza, przełożona z krakowskiego domu Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia. To takie dziwne uczucie: jechać w podróż z cząstkami Świętej!

Spojrzałem na zegarek – szósta rano. Przestawiłem wskazówki godzinę do przodu. Jest więc już siódma. Chyba od dwóch godzin jesteśmy już w Rumunii. Machinalnie sprawdzam kieszeń polaru. Są, są – upewniam się. To relikwie świętej siostry Faustyny. Pożyczyła mi je siostra Łukasza, przełożona z krakowskiego domu Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia. To takie dziwne uczucie: jechać w podróż z cząstkami Świętej!

 

 

 

 

Wciąż nie mogę dojść do siebie. Powieki ciężkie jak ołów. W mojej głowie szumi od pracy silnika, nieustannych łupnięć kół w niezliczone dziury na drodze, masę zakrętów, wzniesień. Od siedemnastej poprzedniego dnia, wgnieciony w siedzenie, jadę na rekolekcje. Zaprosili mnie księża, którzy duszpasterzują wśród Polaków Bukowińców – w Pojanie Mikuli, na Pleszy, w Nowym Sołońcu. Całonocna podróż w małym busie wypełnionym figurami świętych – Józefa, Matki Bożej, Antoniego, i jeszcze anioły, między kartonami komunikantów świece, obrazki, jakieś pakunki, zakupy w reklamówkach – taka podróż daje się jednak we znaki. I to nawet wtedy, gdy ktoś inny siedzi za kierownicą.

Zatrzymujemy się przy jakimś rumuńskim barze. Bardzo schludny, czysty, przyjemny. Trzy łyki małej czarnej, bardzo mocnej, otwierają mi oczy. Jajecznica z dwóch jaj stawia na nogi. Dopiero teraz dociera do mnie, że jestem już niedaleko rumuńskiej Bukowiny.

Ks. Gabriel Bucur, Rumun z krwi i kości, powiedział mi, że o czwartej po południu rozpoczynamy rekolekcje w Pojanie Mikuli. Mówi bardzo słabo po polsku, ale można się dogadać. Ks. Francis z miasta Roman uśmiecha się do mnie i coś tam mówi po rumuńsku. Siedzący obok ks. Marius Buchevschi, „sprawca” tego wszystkiego, tłumaczy, że zostały nam tylko cztery godziny jazdy. Ale mi pocieszenie! Nic nie mówię, bo co mi to da? Razem osiemnaście godzin bezustannej podróży! Oni, młodzi, mający nie więcej jak 36 lat, nie odczuwają zmęczenia tak jak ja. „Jeszcze trochę i zobaczymy, czy tak łatwo przeskoczycie kilka państw” – w duchu pocieszam się, bo co mam robić. Mijamy Draculę. Ks. Marius opowiada mi legendę o kimś takim, co to krew wypijał. Gdzieś to już słyszałem. Po chwili na jakiejś przełęczy wjeżdżamy na Bukowinę. O, jak już chciałbym być na miejscu!

 

Nad potokiem Humorel

W Gura Humorului przepakowanie i ks. Gabriel zaprasza mnie do swego samochodu. Po drodze wpadamy na bazar. „Co wam kupić? Brać co?” – jego słaby polski jest zabawny, ale całe szczęście, że choć trochę mówi po polsku i że więcej rozumie. Szukam wzrokiem po straganach. Ciągnę go za rękę i wskazuję na suszone śliwki. Gabriel kupuje mi ponad kilogram. Jedziemy dalej – do Pojany Mikuli, co w tłumaczeniu z rumuńskiego znaczy Mała Łąka. Po paru kilometrach kończy się kiepski asfalt i zaczyna się fatalna bita droga z takimi dziurami, iż wydaje mi się, że teleskopy zaraz po prostu się rozwalą. W dodatku błoto pokrywa cały samochód. Po chwili pojawiają się pierwsze domy w Pojanie, ładne, zadbane, kolorowe. Wszystkie wzdłuż potoku Humorel (Uśmieszek).

Pojana ma 9 km długości i dlatego ma aż dwa kościółki. Wreszcie docieramy na miejsce. Wychodząc z samochodu, „udekorowałem” sobie błotem kurtkę i spodnie. Mama ks. Gabriela martwi się, czy będę jadł to, co ona przygotuje. Zalewa mnie rumuńskimi słowami. Syn tłumaczy paroma wyrazami, a ja domyślam się, o co chodzi. Jego brat Jan cieszy się, że przyjechaliśmy. Wokół plebanii gospodarstwo: owce, kozy, króliki, kury, kogut, dwa psy, kot. Pachnie wioską. Już wiem, że Gabryś lubi gospodarzyć. Nic dziwnego. Chyba też miałbym jakieś zwierzęta, przynajmniej psa i kota. No, bo coś w Pojanie trzeba robić. Po chwili wcinam smacznie przyrządzoną mamałygę. Idę spać, chociażby na dwie godziny.

 

Dla Bukowińców jestem Bukowińcem

Pojańczycy i pleszowiacy to bardzo mili ludzie. Mówią gwarą, a właściwie mówiąc, „gwariom”. Rozumiem ich mowę, ale czasami nie wiem, o co chodzi, więc domyślam się z kontekstu. Szczególnie podczas posługi w konfesjonale.

W obu małych kościółkach w Pojanie jest ciepło. Jeden z nich, ten stuletni, pw. Serca Pana Jezusa już znam. Byłem tu trzy razy. Natomiast ten nowy będzie konsekrowany przez kard. Stanisława Dziwisza 21 maja tego roku. W budowie pomagali nie tylko „Kirche in Not”, ale i parafianie ze Szwajcarii, którzy rozebrali jakiś nieczynny kościół i oddali wszystko, co możliwe, dla Pojany. No, rzeczywiście! Witraże, ołtarz, ambona, ławki – są szwajcarskie; dusze zaś – bukowińskie. Mówię prostym językiem. Ale na początku, aby sprawdzić, czy mnie rozumieją, powiedziałem coś śmiesznego. Uśmiechają się starsze panie. „OK, Ziółko, rozumieją cię” – dodaję sobie otuchy.

W obu kościółkach w Pojanie i w podobnym na Pleszy (maleńka wieś oddalona o jakieś 10 km od Pojany, położona na łysym zboczu Obczyny Wielkiej) jest komplet wiernych. W Pojanie jest sto sześćdziesiąt parę rodzin – na Eucharystię przychodzą prawie wszyscy. Trudno zmuszać do obecności na liturgii oseski, starszych i schorowanych. Na Pleszy jest sześćdziesiąt siedem rodzin – na Mszy św. obecni prawie wszyscy. Fenomen? Trudne pytania sobie zadaję. Odpowiedzi jest kilka. Lubią się modlić, bo w kościele słyszą swój ojczysty język – język polski. Pielęgnują tradycję. W niedzielę i święta oddają cześć Bogu. Ponadto we wsi nie ma innych form spędzania wolnego czasu.

Pytam o to księdza proboszcza, ale Gabriel nie rozumie, o co mi chodzi: „Są ludzie w kościele. Wszyscy nie. Są ortodoksi – pięć rodzin. Oni będą spotkać się z Faustyną”. No tak, domyślam się, że Święta, z którą przybyłem, ma swoją określoną rolę. Szerzę kult Bożego Miłosierdzia, bezgranicznego zaufania Bogu. Z jakąż miłością parafianie całują relikwie Faustyny. Niektórzy ze starszych po ucałowaniu relikwii całują moją dłoń. Nie odsuwam jej. To jest ich wiara. Nie będę tego zmieniał. W kościele pw. bł. Jana Pawła II poświęcam figurę św. Józefa. Gabriel kupił ją w Krakowie. W Rumunii takich nie robią – nie opłaca się – bo w tym kraju na 23 mln ludzi jest tylko 1,5 proc. katolików. „Komunikanta kupuję u was. Olej, świece. U nas nie ma – nikt nie robi” – Gabriel tłumaczy mi częste wyjazdy do Polski. „ Rumunia w Europie. Można przewozić” – dodaje.

 

Pomana za ks. Stefana nad Siretem

W poniedziałek 21 marca, nie zważając na dziury, pędzimy do Siretu. O ósmej odprawiamy Eucharystię w intencji śp. ks. Stefana Babiasza. Po Mszy św. podszedłem do mamy ks. Stefana. Cała zapłakana. Smutna. Składam jej kondolencje, a ona po polsku mówi do mnie: – To ja powinnam tam leżeć, a nie on”. Przy wyjściu z kościoła otrzymuję pomanę (bułka, owoc, cukierki – aby spożyć i wspomnieć duszę zmarłego, to wschodni zwyczaj mający źródło w prawosławiu). Na chwilkę zagaduję siostrę dominikankę, Polkę. Nie mamy czasu, więc tylko krótka wymiana zdań.

Na plebanii księża rozmawiają o czymś żywo, paląc przy tym papierosa za papierosem. Domyślam się tylko, że są to ich sprawy. Nie znoszę dymu. Wychodzę. Potem idziemy „odwiedzić” Stefana. Na cmentarzu same niemieckie i polskie nazwiska. Siret to stare miasto. Trochę mi się kręci w głowie – to chyba od tych fajek. Wracamy do Pojany. Po drodze mijamy słynne malowane prawosławne klasztory. To ewenement na skalę światową. Zwiedzałem je sześć lat temu – latem. Mariusz proponuje obiad w jakiejś restauracji. Decyduję się na obiad w Pojanie. Zwiedzamy mały katolicki kościółek w Voievodas. Odnowiony w niemieckim duchu. Na plebanii jest jakiś ksiądz staruszek. Nie otworzył, gdy zapukałem w okno.

 

Przyszła zima

We wtorek chciałem napisać parę listów do przyjaciół. Nic z tego nie wyszło. Gabriel zaproponował mi, abym w ramach rekolekcji poprowadził lekcje religii w szkole. „No, nareszcie coś fajnego” – pomyślałem i już po godzinie byłem w polskiej szkole, imienia Krystyny Bochenek w Pojanie Mikuli. Krótka i bardzo sympatyczna rozmowa z panią dyrektor (Polka) upewniła mnie, że szkoła jest także miejscem dla rekolekcjonisty. Dziewczęta i chłopcy z klasy piątej, szóstej, siódmej i ósmej byli niesamowicie przejęci moją wizytą. Jeszcze nigdy nie mieli religii z misjonarzem. Z uwagą słuchali, a ja z jeszcze większą uwagą mówiłem. To był ciekawy czas mego doświadczenia.

Ledwie zdążyłem zjeść obiad, a już pan Józef wiózł mnie do katolickiego kościoła w Gura Humorului, nad potokiem Humor. Ksiądz proboszcz przedstawił mnie po rumuńsku. Pani Łucja tłumaczyła moje kazanie. „Tylko proszę mówić krótkie zdania, bo nie dam sobie rady z tłumaczeniem”. Wszystkie ławki zajęte. Z uwagą słuchano moich słów o św. Faustynie, o zawierzeniu. Koronkę odmawiano oczywiście po rumuńsku.

Po liturgii parę starszych pań gwarą wspomniało śp. ks. Józefa Chachułę – misjonarza świętego Wincentego a Paulo, który pracował w Kaczyce. Jedna z nich zaczęła płakać na wspomnienie o misjonarzu. Nic dziwnego. Odszedł do Pana we wrześniu 1967 r. To dawno temu. Wówczas nie można było posłać młodego misjonarza z Polski, aby go zastąpił. To były trudne czasy komunizmu. W ten sposób misjonarze (lazaryści), którzy wybudowali kościół w Kaczyce (Cacica), nie mogli do niego powrócić. Pozostawili więc swoje dziedzictwo bez opieki. Obecnie w Kaczyce, zwanej rumuńską Częstochową, pracują rumuńscy franciszkanie konwentualni. Po polsku mówi coraz mniej ludzi.

 

W Domu Polskim

Gdy przyjechałem do Domu Polskiego w Suczawie, odetchnąłem. Otoczyli mnie przyjaciele z redakcji „Polonusa” i „Małego Polonusa”. Pani Stanisława Iakimovschi otoczyła mnie matczyną opieką. Dostałem przytulny pokój. Czas wypełniono mi prawie co do minuty.

W tutejszym kościele wraz z ks. Andrzejem Staszkowianem prowadziłem Drogę Krzyżową, oczywiście po polsku. Było na niej ok. 40 osób. Na Mszę św. przyszło sporo ludzi, więc liturgia była w języku rumuńskim i kazanie też było tłumaczone. I tu z niezwykłą czcią przyjęto obecność relikwii św. Faustyny. A po liturgii poświęciłem odnowioną część Domu Polskiego. Jakiś starszy pan podszedł do mnie i ze łzami w oczach powiedział: „Jestem dumny z tego, że jestem Polakiem”. Niezmiernie rzadko słyszę takie słowa. Ostatni raz słyszałem je w New Haven (USA). Ciekawa rzecz, powiedział mi je również starszy pan, polski żołnierz, który tęsknił za ojczyzną.

 

Nad potokiem Nowy Sołoniec

Gdy jechałem do Nowego Słońca, świeciło słońce, ale już wieczorem było zimno, a na drugi dzień spadł śnieg. Z Kaczyki do Sołońca prowadzi betonowa droga. Ciągnie się wzdłuż potoku Sołoniec. To dzięki, między innymi, prezydentowi Kwaśniewskiemu. Wcześniej mieli taką samą bitą drogę z dziurami jak pojanczycy i pleszowanie.

Atmosfera rekolekcji w Sołońcu była bardzo podobna do tej w Pojanie i na Pleszy. Gwara ta sama, z pewnymi wyjątkami. Parafianie z Nowego Sołońca zapamiętali mnie z dwóch kazań. Pierwsze z nich mówiłem w czasie odpustu we wrześniu 2007 r., a drugie, również odpustowe, w roku 2009. W obu przypadkach mówiłem nie tylko do parafian. Na liturgii byli obecni: ambasador RP i pani konsul z Bukaresztu, osoby odpowiedzialne za relacje polsko-rumuńskie, Rumuni, Polacy, Ukraińcy, Węgrzy. W czasie kazania użyłem pomocy – kwiatów, flakonu, wody, owoców. Zapamiętali. Dobrze zapamiętali. To chyba najwyższa ocena, jaką może dostać kaznodzieja.

Wśród sołonczan czuję się jakby pewniej. Może dlatego, że wszedłem w fazę rekolekcji i jestem dość mocno „zakręcony”. Godzina za godziną, nabożeństwo za nabożeństwem, jedna Msza św. za drugą Mszą św., spowiedź za spowiedzią, kazanie za kazaniem – wszystko szybko mija. Wybija mnie z tego rytmu zmiana czasu. Organizm trochę głupieje. Codziennie o piętnastej parafianie odmawiają Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Mówią te modlitwy jednym ciągiem – na wydechu i na wdechu. Ich „białe głosy” są ostre, przypominają mi głosy górali z Zakopanego–Olczy. Tylko gwara inna, akcent też.

Nie mam czasu dla siebie. Nie mam jak wyjść z domu – jest zimno. Spadł śnieg. Pochmurno. Wieczorem, już po wszystkich zajęciach, rozmawiam z ks. Mariuszem o Bukowinie, o Rumunii, o Kościele, o dzieciach, młodych. Czasami chwytam się na tym, że już nie słucham kolegi. Myślami jestem gdzieś daleko, bardzo daleko. To zmęczenie.

 

Trochę oddechu

Wtorek 28 marca. Słonko przebija się przez chmury. Jest w miarę ciepło. Po śniadaniu wychodzę w góry. Nie dałbym rady. Muszę mieć czas dla siebie. Mam dobre buty i dobrą kurtkę. Idę pieszo na Pleszę. To niedaleko, jakieś dwie godziny marszu. Gdy minąłem ostatnie chaty Sołońca, głęboko odetchnąłem. No, nareszcie jestem sam na sam z przyrodą. Glina lepi się do butów, słońce opala mi twarz, śniegi topnieją, ptaki szaleją z radości, szemrzą maleńkie potoczki. Jednym słowem – wiosna!

Co chwila przystaję i podziwiam widoki Obczyny Wielkiej. „Ech, żeby tak mieć tutaj maleńki domek!” – marzę, idąc w górę. Na Pleszę szedłem tylko półtorej godziny. Gdy mijałem mieszkańców, rozpoznano mnie! Nic dziwnego, wszak osiem dni temu miałem tu rekolekcje. Jedna pani to aż weszła na okno, aby ze mną porozmawiać. Zapomniałem jej imię.  Nie chciało mi się wracać. Piękne widoki zatrzymywały mnie. Patrzyłem i napatrzyć się nie mogłem. Dokoła mnie morze lekko ośnieżonych gór.

O piętnastej przyjechał po mnie ks. Julian, Rumun. Razem z nim jest pani Janina Bivol, nasza tłumaczka. Znam ją dobrze. Pracuje w Domu Polskim w Suczawie. Z relikwiami św. Faustyny jadę do małej wspólnoty katolików w Moarze. To położona w sąsiedztwie dzielnica Suczawy. Ich maleńki, nowo zbudowany kościółek jest pod wezwaniem św. Maksymiliana Kolbego. Na Mszę św. o siedemnastej przybyło prawie tyle samo ludzi co w niedzielę. Tam tylko parę osób mówi polską gwarą, ale inną. Bo tam żyją potomkowie tych, którzy przybyli z Rzeszowa, z Kolbuszowej i z okolic. Szli za chlebem i dotarli na Bukowinę. Ja ich rozumiałem. Dowiedziałem się jednak, że gdy Polak z Moary spotka się z Polakiem z Pojany lub z Nowego Sołońca i zaczną ze sobą rozmawiać gwarą, to się nie dogadają!

Ks. Julian jest bardzo przejęty, że misjonarz przywiózł relikwie. Mają już relikwie św. Antoniego i św. Maksymiliana. Teraz przejęci obecnością św. Faustyny modlili się razem ze mną. Ks. Julian i ja prowadziliśmy wspólnie Drogę Krzyżową: jedną stację on, po rumuńsku, a kolejną ja, po polsku. W drodze powrotnej do Sołońca pani Janina tłumaczyła moje „teologiczne zawiłości”. Dała sobie radę.

Wróciłem do Suczawy. Napisałem dwa artykuły do „Polonusa”. Pożegnałem się z przyjaciółmi. W ostatni dzień marca, mój przyjaciel – Gerwazy Longher, zawiózł mnie do Czerniowiec. Granicę przejechałem pasem dyplomatycznym. Dalej musiałem radzić sobie sam. Udało się, wszak była ze mną cząstka św. Faustyny. Duchem byłem już na kolejnych rekolekcjach. „Szkoda, że relikwie muszę oddać siostrze Łukaszy. Łatwiej jest podróżować razem” – pomyślałem. Tuż za Lwowem przestawiłem wskazówki zegarka. „Trzeba się przestawić na polski” – zatopiłem się w zadumie, jadąc w zatłoczonym ukraińskim autobusie.

 

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki