Logo Przewdonik Katolicki

Krótka historia pewnej wspólnoty

ks. Andrzej Ziółkowski
Fot.

- Ojcza nasz, katoryj jest u niebie, swiatitsia imia Twajo... - Ojcze nasz po białorusku brzmi głośno w iwacewiczeskiej świątyni. Jestem z nimi, aby jedząc i pijąc, co mają, żyć z nimi.

Ojcza nasz, katoryj jest u niebie, swiatitsia imia Twajo... - Ojcze nasz po białorusku brzmi głośno w iwacewiczeskiej świątyni. Jestem z nimi, aby „jedząc i pijąc, co mają”, żyć z nimi.

 

 
Ileż lat minęło, abyśmy wspólnie mogli odmawiać Modlitwę Pańską w języku białoruskim? Lata nie grają w tym wypadku roli. Ważna jest wiara. Potrzebna jest nadzieja. Najważniejsza jest miłość. Ale początki były trudne, bardzo trudne.
 
Rekolekcje w banku – 1999 r.
To moje pierwsze rekolekcje w Iwacewiczach. Czuję się jak misjonarski tułacz na tej białoruskiej ziemi. – Tu kiedyś był bank, a teraz wynajęli to baptyści. Mają tutaj urządzić swój zbór. Zgodzili się, abyśmy przez jakiś czas się tutaj modlili. Gdy weszliśmy, siedzący poderwali się i rozległo się chóralne, z charakterystycznie miękkim wschodnim akcentem: „Niech bendzje pochwaliony Jezus Chrystus!”
– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego...– Rekolekcje Anno Domini 1999 na białoruskiej ziemi. Mówię słabym rosyjskim. Co chwilę zatrzymuję się – szukam słów, dobieram wyrażenia. Brakuje mi słownictwa. Ktoś podpowiada. Czasami, gdy pragnę powiedzieć jakieś trudne zdanie, przechodzę na język polski, a jedna z pań tłumaczy. Nagle, w trakcie kazania, mała Julia podnosi rękę do góry, tak jak w szkole, i ni stąd, ni zowąd pyta: – Jest’ li u Wasżiena?Zbity z tropu, wyrwany do odpowiedzi, szukam pomocy. Nie wiem, co powiedzieć. Zdobywam się na odwagę i po rosyjsku kontynuuję dialog: –Przepraszam, a jak ci na imię? – Jula. – A ja jestem ojciec Andriej. Nie, nie mam żony. – A dlaczego nie macie żony? – dziewczynka jest dociekliwa. – Gdybym był żonaty, to na pewno miałbym dzieci, takie duże jak ty, a wtedy byłoby mi bardzo trudno przyjechać do was, tu do Iwacewicz, na rekolekcje, bo wraz z moją żoną wychowywałbym dzieci. – Aha, rozumiem... – Moja rozmówczyni zamyślona na moment ucichła, a po chwili dodała: – Możecie mówić dalej.
Mówię dalej. Mężczyzna otwiera drzwiczki burżujki (żeliwny piecyk) i podkłada drwa. Sceneria jak w teatrze. W dawnym białoruskim banku kończy się niedzielna wielkopostna Eucharystia dla małej gromadki białoruskich katolików.
 
Rekolekcje w Domu Kultury
Po dziewięciu miesiącach jestem znów w Iwacewiczach. Nie ma tu bożonarodzeniowego nastroju, tak jak w Polsce. Żadnych reklam, nic na wystawach sklepowych. Gdzieniegdzie stoi już choinka i nawet błyszczą słowa: S Nowym Godom. Ks. Dariusz tłumaczy mi, że Nowyj God zacznie się 1 stycznia, a święta 7 stycznia. Tym razem nie jedziemy już do baptystów. Urządzili kaplicę i już jej nie wynajmują. Zajeżdżamy do przyzakładowego Domu Kultury. Jakże inna sceneria, a co najważniejsze – ciepło. Po przeciwnej stronie ołtarza duża gazetka – przyzakładowa – z fotografiami i nazwiskami ludzi, którzy zasłużyli się w pracy. Panuje lekki gwar. Mała Jula poznaje mnie i przytula się. – Ja zaskuczała za Wami. – Ja toże – odpowiadam bezwiednie. Mówię o tajemnicy Bożego Narodzenia.
Nie pamiętam reakcji wiernych, ale doskonale zapamiętałem wiszące na ścianach portrety twórców kultury socjalistycznej. Co chwilę któryś z nich zwracał ku mnie swój wzrok i z zaciekawieniem przysłuchiwał się biblijnym wywodom. Nagle jeden z nich, brodaty, trochę podobny do Marksa, wyszedł z ram obrazu i siadł naprzeciwko mnie. Powiada, że to nie tak z tym Bożym Narodzeniem, że trzeba naukowo podejść do sprawy. Tłumaczę, że nie można tak dowolnie mieszać odmiennych rzeczywistości – duchowej, historycznej, biologicznej. Nie sprzeczamy się ze sobą – twardo dyskutujemy. Po chwili do rozmowy dołącza się kobieta – z grubym warkoczem, o twardych rysach twarzy. Przypomina mi Konopnicką. Uważa, że ja, Polak, nie powinienem mieszać w głowach prawosławnych ludzi.
– Macie swoje ziemie, swoich katolików, to mówcie do nich. 
– Proszę mi wybaczyć. Nie mieszam, tylko rozjaśniam trudne sprawy biblijne. A ponadto zostałem zaproszony. Nie czynię nic na siłę. Człowiek jest wolny.
– Niezupełnie jest tak, jak Wy, Panie ksiądz, mówicie! – odzywa się jakiś starszy, równie brodaty, wyglądający trochę na zaniedbanego mężczyzna.
– Człowiek jest wolny, ale o tyle, o ile jest w określonej grupie i na tyle wolny, na ile służy społeczeństwu. Niektórzy w tej wolności się zagubili. Co wy, Polacy, uczyniliście z wolnością?
Zanim zdążyłem mu odpowiedzieć, jakiś inny mężczyzna z portretu po prawej stronie zareagował: –Towarzyszu, my walczyliśmy aż do przelania krwi o idee komunizmu. A popatrzcie, co się stało?!
– Bo walczyliście z Bogiem! – z daleka odezwał się jakiś starzec. Wzrok wszystkich twórców kultury zwrócił się ku temu głosowi.
– A wyście kto?
– Fiodor Michajłowicz Dostojewskij – zabrzmiało dumnie i patetycznie. –Pisałem o tym już dawno temu, że „jeśli Boga nie ma, to wszystko jest dozwolone”, ale naród rosyjski mnie nie posłuchał. Poszedł za głosem złudnych idei bezbożnych filozofów.
Ucichło. Twarze wróciły do swych portretowych póz i zastygły w ramkach. Ośmielony ciszą skończyłem kazanie. Od Ludy otrzymałem stałe zaproszenie do Iwacewicz. Powiedziała, żebym się nie bał przyjeżdżać. – Może nasze życie nie takie, jak u Was, otiec Andriej, bo życie nasze zbyt surowe. Nawet nie mamy swojej cerkwi. Tułamy się jak stranniki.
Ten Dom Kultury to epizod w życiu katolików z Iwacewicz. Wszystko skończyło się około 15 sierpnia. W tym dniu miała być jakaś impreza zakładowa i dyrektor nie zgodził się na Mszę św. Parafianie musieli prze­nieść się do... pobliskiego parku! Wot takaja żyzń!
– Po drodze mieliśmy jeszcze Msze św. w prywatnym, wynajętym mieszkaniu – ks. Dariusz uzupełnia historię iwacewiczeskiej wspólnoty. – Parę razy odprawiałem liturgię w wynajętym przez grekokatolików mieszkaniu. To był dość trudny czas – nie mieliśmy gdzie się podziać. No bo gdzie – pod gołym niebem?
 
Rekolekcje w garażu
Minęły trzy miesiące. Nikołaj co chwilę otwiera drzwiczki burżujki i podkłada duże brzozowe drwa. I choć to już kwiecień, to jednak zimno wciska się przez wszystkie szpary. – Witamy Cię, ojcze Andriej, w naszej kapliczce. Nareszcie jesteśmy u siebie! Już nie musimy nikogo sięprosić – pani Luda wita mnie serdecznie. Dariusz śmieje się, bo na mych policzkach widać wyraźnie odbite karmazynowe kobiece usta. Dyskretnie wycieram ślad szminki. Już nie jestem skrępowany, wszak i ja jestem u siebie...
Dwa, trzy dni i „wskakuję” w rosyjski akcent. Mówię o św. Pawle Apostole, który pisał wiele listów do wiernych w Azji Mniejszej. Nagle zdaję sobie sprawę, że mówię coś śmiesznego, że aż mała Jula reaguje. Z rozbrajającą szczerością głośno mówi: – Otiec Andriej! Kak wy nieprawil’no goworitie! Czyżbyście już zapomnieli? A przecież tyle razy wam to mówiłam, żepísat’ a pisát’to zupełnie co innego*. No tak, znów taka pomyłka.
Szukam, w jaki sposób można zamienić ewangeliczne przypowieści na białoruskie życie. – Królestwo niebieskie podobne jest do pewnego gospodarza, który wczesną wiosną poszedł do brzozowego gaju ściągnąć sok...­ – Chwyciło! To jest ich życie, tym żyją na co dzień. Tu nie ma winnic, tu króluje brzoza, która daje dobry sok. Wszyscy go ściągają wiosną, bo oczyszcza nerki. „Król” zaś nie wyjeżdża w obce strony, bo jest persona non grata; a jeżeli już wyjeżdża do sąsiada, to wcale nie daje po pięć czy dziesięć talentów, tylko mówi: „Jak sobie posadzicie i zadbacie o swoje, tak będziecie mieli”.
 
Niedziela Wierzbowa 2000
Idziemy w procesji z gałązkami wierzbowymi dookoła „kapliczki”. Garaż jest jak świątynia. Dym, który snuje się z komina, „mówi” wyraźnie: – Tam w środku jest życie sakramentalne! Tuż obok rozkopane fundamenty pod kościół. – Och! Kiedy my będziemy mieli swój kościół? – pani Luda wzdycha i martwi się. Dobrze wie, z czym się to wszystko wiąże... –Do zobaczenia! Jak mi się uda, to przyjadę do was za rok.
Udało się. Po roku znów byłem. W środku „kapliczki” pachniało świeżością. Sąsiedzi nas podglądają i mówią: – Co te katoliki tak długo się modlą? I dlaczego codziennie? – Inni dziwią się: – A skąd u nas w Iwacewiczach tyle tych Polaków? – Nadal jednak funkcjonuje zasada: Jak Polak – to katolik; jak Białorusin – to prawosławny. Swietłana Wasiliewna tłumaczy ludziom, że takie myślenie jest błędne, że nie można przypisywać wyznania w zależności od narodowości. O jak trudno jest przedrzeć się przez mur przyzwyczajeń, utartych schematów myślenia, źle pojętej tradycji...
 
Rekolekcje u siebie – w kościele
Zimno? To mało powiedziane. Mróz rozprzestrzenił się jak stary bywalec i wszedł w każdy kąt świątyni. Ale to nieważne! Zachodzące słońce rzuca swe czerwone promienie tak, iż wydaje się, że w kościele są boczne witraże. Iwacewiczeskij chram jest jeszcze nagi – same ściany, betonowa posadzka. Rozgrzewa nas modlitwa. To pierwsze rekolekcje wielkopostne, pierwsze chrzty, pierwsze śluby. Wszystko jest pierwsze. Wierni ustalają dyżury. Trzeba pilnować obiektu, bo różne mogą być sytuacje. W jednym z pomieszczeń, które w przyszłości będzie zaadaptowane na kuchnię, wstawiono piec, aby dyżurujący mogli mieć jako takie warunki.
Jula bardzo lubi nocne dyżury. Nie jest już małą dziewczynką. Ma już czternaście lat. Razem z Tatianą Andriejewną stanowią nocny duet. Już trzeci raz z kolei głoszę rekolekcje wielkopostne w nowym kościele. Rok temu rekolekcje trwały 40 dni – przez cały Wielki Post. Tak oto rodzi się na nowo świadomy swego powołania Kościół na białoruskiej ziemi.
 
Czas cudu – 2006 r.
Niedziela 19 lutego 2006 r. Jedziemy na Eucharystię do Iwacewicz. Z daleka już widać wieżę kościoła. Jedziemy do naszego kościoła. Czekają na nas przyjaciele, którzy już nie są tułaczami... Są u siebie. Nareszcie u siebie!
Minęło osiem miesięcy i byłem świadkiem cudu! Dokonywał się on przez kilka lat, a ostatnio dopełnił się na oczach wielu świadków. W sobotę 14 października 2006 r. historia Kościoła katolickiego na Białorusi zapisała nową kartę. Przy trakcie Brześć–Moskwa, w miejscowości Iwacewicze, kard. Kazimierz Świątek konsekrował nową katolicką świątynię. Fundamenty usadowione zostały na kilkunastu palach, bo przecież ziemia ta to niezgłębione białoruskie błota. Jednak nie chodzi w tym wypadku o sztukę budowania na bagnach, lecz o to, że ziemia ta przez wiele lat była świadkiem nie budowy, lecz burzenia świątyń i niszczenia wszystkiego, co miało choćby posmak sacrum. I oto dokonał się cud! Na ziemi, o której mówią, że jest jedną wielką mogiłą, stoi nowy katolicki kościół pw. Świętych Apostołów Piotra i Pawła.
 
Świętopietrze – 2011 r.
Katolicka wspólnota w Iwacewiczach jest „młodziutka” jak córeczka Jaira – ma dopiero ok. dwunastu lat. Jest również wiekowa – jak wiekowy jest Kościół. Przedziwny to znak. Oto na „ziemi pustynnej”, na której zwalczano wiarę, niszczono to co święte, narodziła się wspólnota świętego Kościoła katolickiego. Zrazu, jako maleńka wspólnota, rzucana była podmuchami przeciwnych sił i niechęci, „jak wiatr ze wschodu, który okręty z Tarszisz druzgocze”. Teraz zaś wsparta jest na fundamencie wiary, tak jak Kościół-Oblubienica wspiera się na swym Oblubieńcu-Chrystusie. Cisną się na usta natchnione słowa: „Kim jest ta, co się wyłania z pustyni, wsparta na Oblubieńcu swoim? (Pnp 8, 5)
 
* Zmiana akcentu zmienia sens słowa, ros. pisát’– akcent na „a” – oznacza „pisać”, a písat’ – akcent na „i” – oznacza siusiać.

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki