Kto pracuje w dużej firmie ten wie, czym jest dress code. To pewien kanon ubioru, obowiązujący w miejscu pracy, ubraniowa etykieta. Dress code istnieje po to, żeby zwracać uwagę na człowieka – na jego twarz i kompetencje, a nie na jego kobiecość, męskość czy inne atuty, na przykład zamożność.
Szare i kolorowe
Podstawową zasadę dress code można by sprowadzić do maksymy: „Orły są szare, a papugi pstrokate”. Dlatego głębokie dekolty, cekinowe obszycia, przykrótkie spódnice czy prześwitujące bluzki u pań, a sandały i szorty u panów (o kolorowych hawajskich koszulach miłosiernie nawet nie wspomnimy) nie mają prawa pojawić się na grzbiecie pracownika szanującej się firmy. W firmie takowej kobiety pracują w bluzkach z krótkim przynajmniej rękawkiem, a do spódnic zakładają rajstopy (koniecznie bez wzorów i kolorów!) i buty zakrywające palce i piętę. Buty powinny mieć średni obcas: balerinki czy mokasyny są wykluczone. Same spódnice powinny zakrywać kolana. Tu uwaga do pań, w trosce o ich dobro: jeśli stojąc wyprostowane wyciągniecie panie rękę i środkowy palec sięgnie poniżej brzegu spódnicy, to nie tylko jest ona za krótka do pracy – ale i sprawia, że sylwetka traci na proporcji. Nie zawsze to, co krótsze, okazuje się być ładniejsze. I nie zawsze to, co kolorowe, jest ładniejsze – dlatego nie powinno się nigdy zakładać na siebie więcej, niż trzech kolorów jednocześnie. Prawdziwa elegancja polega na tym, że się jej nie zauważa. Najbardziej rygorystyczne firmy posuwają się do tego, że pracownicy mają zakaz noszenia jakiejkolwiek, choćby dyskretnej biżuterii – poza zegarkami na rękach mężczyzn i obrączkami.
Niewygodnie, gorąco, sztucznie, na siłę? Być może. Ale takie są zasady szacunku do wykonywanej pracy. W ten sposób robimy dobre wrażenie, wzbudzamy zaufanie, podkreślamy nasze kompetencje. Bogaty klient banku spotykając dwudziestoletnią blondynkę w różowym topie i plażowych klapkach może i umówiłby się z nią na kawę, ale raczej niechętnie powierzyłby jej do zarządzania swój majątek. Oddałby go mniej urodziwej, za to bardziej ubranej kobiecie w garsonce: nudnej, ale niosącej profesjonalne, a nie seksualne skojarzenia.
Kościelne minimum
Po co o tym pisać? Bo narzekamy, że Kościół chce od nas zbyt dużo: tymczasem w porównaniu z zasadami służbowego dress code, zwyczaje obowiązujące w Kościele wydają się minimalne. Paradoksalnie religijnym Polakom trudniej je zrozumieć, niż z pozoru bardziej zeświecczonym mieszkańcom Europy Zachodniej. Przed Bazyliką św. Piotra w Rzymie można próbować naciągać na siłę spódnicę czy opuszczać na biodra krótkie spodenki – ale jeśli nie zakryją kolan, strażnik pozostanie nieugięty, a wnętrze Bazyliki obejrzeć będzie można tylko w folderze. Przed bazyliką św. Marka w Wenecji spotkać można całe wycieczki, które na hasło przewodnika wyciągają z plecaków luźne, długie spodnie, i nakładają je na te krótkie, wycieczkowe. I to nie tylko na liturgię, nie po to, żeby księdza nie gorszyć, ale dlatego, że tak wypada, że nawet przy zwykłym zwiedzaniu wkraczamy w przestrzeń sacrum, w trochę inny świat. I że w tym innym świecie serce jest ważniejsze, niż strój, dlatego strój – czy jego brak – nie powinny się pchać na pierwszy plan.
Dla pań
Rozglądam się w niedzielę po kościele. Może to zasługa ponad stuletniej dziś siostry Błażeji? Pamiętam, jak zaczepiła dawno temu jedną z moich znajomych: - A co to, materiału na rękawy ci zabrakło?
Znajoma się obruszyła, ale to przecież siostra miała rację. Dziś w kościele mało która pani ma odkryte ramiona – cieniutkich ramiączek w ogóle nie widać. Widać nie tylko tę jedną znajomą siostra Błażeja kiedyś zaczepiła. A może tylko na lepszy dzień trafiłam? Zdarzają się przecież miejsca, gdzie trudno rozpoznać, czy ktoś wiedział, że na Mszę świętą idzie, czy może wybierał się na plażę. Tylko ręcznika przewieszonego przez ramię brakuje i dmuchanej kaczuszki. Zdarza się też, że ktoś z elegancją przesadzi i przy klękaniu spod krótkiej spódnicy błyśnie czerwona bielizna. Pewnie: można powiedzieć księdzu i ludziom dookoła, żeby lepiej Panem Bogiem się zajęli, a nie moimi ciuchami. Ale po co w takim razie się tak stroić, skoro nikt nie patrzy? Też dla Pana Boga? Ksiądz Pawlukiewicz pisał o takim zachowaniu brutalnie: „Przychodzą i żebrzą, by ktoś na nich zwrócił uwagę”.
Pewien kierowca autobusu w Wielkiej Brytanii wyrzucił pasażerkę z pojazdu, bo rozpraszała go wyeksponowanym biustem. Ksiądz tego nie zrobi, bo mu zarzucą, że patrzy tam, gdzie nie powinien. Ale to działa, zwraca uwagę: niestety nie budzi u nikogo pozytywnych emocji. Strój niedobrany do sytuacji zawsze nas skompromituje, niezależnie od tego, jak pięknie i zmysłowo będziemy w nim wyglądać.
Dla panów
Żeby nie było, że tylko kobiet się czepiam. Rozpięte na piersi koszule czy krótkie spodnie u panów również są w kościele nie do przyjęcia. Szybko uczą się tego ministranci – jeśli popełnią taki błąd, to tylko raz w życiu. Niewtajemniczonych proszę tu o wyobrażenie sobie, jak wygląda chłopiec w krótkich spodenkach, dokładnie okrytych komżą... Kompromitacja, wstyd wyjść do ołtarza – i już na długie lata wiadomo, że do kościoła, niezależnie od upałów, spodnie zakłada się zawsze długie. I nie ma tu mowy o żadnych kompromisach.
Punkt drugi dla panów to buty. O sandałach i skarpetkach powiedziano już tyle, że każde następne zdanie będzie obrazą inteligencji mężczyzn. Dodam tylko, że same sandały przystoją na Mszy św. podczas pielgrzymkowej drogi (ba, tu można nawet boso), ale już w niedzielę w kościele – trochę mniej. A jeśli buty pełne – to czyste... Jeden z operatorów tv na liturgii paschalnej w katedrze miał buty, jakby do kościoła szedł przed trzy hektary świeżo zaoranego błota. Nie miejmy złudzeń, to widać. Widać pod ławką, widać zza ołtarza, widać spod sutanny i ornatu. Buty nie muszą być drogie, buty nie muszą być nowe, ale buty nie mają prawa być brudne. To też część kościelnego dress code’u.
Umieć żyć
Trwają wakacje. Nie wiadomo, co spotkamy po drodze, a trudno jeździć wszędzie w golfie. Ale duża chusta, którą można przykryć ramiona albo obwiązać nią biodra dużo nie waży, a ratuje twarz. Zachowajmy to minimum. Pan Bóg się na nas nie obrazi – tak jak nie obraziłaby się pewnie ciocia, do której na proszone imieniny przyszlibyśmy w wytartym dresie. Ale my nie będziemy czuć się niezręcznie, pchając się z naszym ciałem w przestrzeń, która jest zarezerwowana dla Niego. I nie wzruszymy ramionami na to, jak reagują inni, bo również za ludzkie reakcje bierzemy na siebie odpowiedzialność. Na tym polega nie żadna głęboka duchowość, ale zwyczajny savoir – vivre.