Przyznam, że czuje się trochę nieswojo, chociaż wiem, że już od wielu lat nie pracuje Pan w KGB. Jak się Pan tam w ogóle znalazł? Z Pańskim życiorysem, podejściem do życia i wyznawanymi wartościami? Przecież Pan zupełnie nie pasuje do tych ludzi…
- I pewnie dlatego sprawdzali mnie najdłużej ze wszystkich kandydatów /śmiech/. Cóż, byłem wówczas młodym studentem prawa, pełnym naiwnych ideałów, myślałem, że właśnie w KGB będę mógł coś zrobić dla walki z korupcją, złodziejstwem i nadużyciami władzy.
To faktycznie nie trafił Pan chyba najlepiej. Z takim podejściem to pewnie od razu na czarną listę pracowników. Koniec końców, przylgnęło do Pana określenie „czużak” – obcy…
Oleg Zakirov (ur. 1952) – major radzieckiego KGB, w którym służył w latach 1975-1991. Uczestnik wojny w Afganistanie. W latach 80. na własną rękę rozpoczął badania w sprawie mordu na polskich oficerach w Katyniu. Jako pierwszy dotarł do świadków tej zbrodni. Usunięty z KGB i KPZR. W 1998 roku wyjechał na stałe do Polski. W 2002 roku otrzymał polskie obywatelstwo, a w 2005 roku został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.
|
- Rzeczywiście, od samego początku czułem się niemal całkowicie wyobcowany w świecie, w którym królowało intryganctwo, bezpardonowa walka o wpływy, zdrada, kłamstwa i nadużycia. Ale „obcym elementem” zostałem formalnie nazwany dopiero wiele lat później, w czasie mojej służby w Smoleńsku, podczas partyjnego zebrania zwołanego dla publicznego potępienia mojej osoby.
Wtedy był już Pan dawno po lekturze podziemnego wydania „Archipelagu Gułag” Sołżenicyna. Ta książka otworzyła Panu oczy na to, czym tak naprawdę jest Związek Radziecki?
- To raczej był stopniowy, trwający wiele lat proces. Książka Sołżenicyna okazała się pomocna, ale znacznie więcej dała mi Biblia. Zupełnie przypadkowo spotkałem wierzących ludzi i ze zdziwieniem zobaczyłem, że istnieje inny świat, jakże odmienny od naszej radzieckiej ułudy i obłudy.
Codzienny rytm życia sowieckiego obywatela wyznaczały wszak zakłamane hasła w rodzaju „Partia to mądrość, sumienie, czystość” czy „Sojusz radzieckiego ludu”. Za tymi pustymi słowami i fałszywymi sloganami ukrywali się złodzieje, łapówkarze, satrapowie i ludzie kompletnie zdegenerowani moralnie. Ale oczywiście byli też i tacy, którzy wierzyli w te hasła i próbowali je realizować. Tyle tylko, że w zderzeniu z rzeczywistością albo zaczynali prędzej czy później pić, albo kończyli tragicznie w biedzie, nędzy, bez pracy i jakiejkolwiek nadziei.
A Pan?
- Kilka razy byłem bardzo bliski rezygnacji z pracy w KGB - nawet już po pierwszym roku służby - ale ciągle łudziłem się, że może w innym mieście, w innej republice albo w rdzennej Rosji będzie więcej porządku i prawości.
I brnął Pan w tej swojej naiwność, przenosząc ją tylko w nowe miejsca – a tak naprawdę tkwiąc cały czas w Kantorze Głubokowo Burienia (Urzędzie Głębokiego Wiercenia), jak nazywali swoją pracę sami funkcjonariusze KGB…
- Tak, to była chorobliwa naiwność, przyznaję. Każde przenosiny traktowałem jako nadzieję na lepsze jutro, ale wszędzie panowała taka sama korupcja, klanowość i rządy grup interesu - trzymających się razem, zaciekle wspierających i promujących swoich do góry. Tak było i w Uzbekistanie, i w Kirgizji, i w samej Rosji. Wszędzie azjatyckie sposoby sprawowania władzy.
W ten sposób w 1983 roku znalazł się Pan w szeregach smoleńskiego KGB…
- I niemal od razu popadłem w konflikt z nowymi przełożonymi, ponieważ zacząłem wytykać nadużycia władzy. A tych było w Smoleńsku chyba nawet więcej niż wszędzie tam, gdzie do tej pory pracowałem.
Cytując klasyka: stracił Pan dobrą okazję do siedzenia cicho…
- Ja tylko zastosowałem się do wezwania ówczesnego genseka KPZR, Jurija Andropowa, który zachęcał do odnowy i ostrego antykorupcyjnego kursu. To moje „posłuszeństwo” przywódcy partii skończyło się oczywiście umieszczeniem na liście pracowników do „odstrzału” – dostałem najgorsze mieszkanie, najniższe stanowisko i perspektywę rychłego wyrzucenia ze służby.
Ale to właśnie w Smoleńsku dowiedział się Pan o Tajemnicy Numer 1 Kremla – jak nazwano później mord katyński…
- Najpierw usłyszałem o daczach prominentnych funkcjonariuszy bezpieki i o ośrodku wypoczynkowym zbudowanym dosłownie na kościach ofiar stalinowskich represji. Proszę sobie zresztą wyobrazić, że tym, którzy tam „wypoczywali”, surowo przykazywano: możecie hodować roślinki, ale nie kopcie głębiej niż 30 cm…
Stopniowo w niektórych historiach zaczął pojawiać się wątek mordu na polskich oficerach, coraz więcej osób przebąkiwało, że za tę zbrodnię odpowiada NKWD. A kiedy zrozumiałem, że to prawda, nie mogłem już spokojnie żyć…
Na pracy mi nie zależało –skoro i tak mieli mnie prędzej czy później wyrzucić, to chciałem przynajmniej wykorzystać do czegoś pożytecznego moją legitymację oficera śledczego KGB.
Zebrał więc Pan mocne materiały i poszedł z nimi do „góry”…
- Napisałem raport, w którym wyraziłem oburzenie, że na miejscu rozstrzeliwania i pochówku ofiar represji stoją domki, dacze i łaźnie prominentów z bezpieki. Naczelnik smoleńskiego KGB, generał Szywierskich, wezwał mnie do siebie i z taką niewinną miną oświadczył, że nie ma żadnych dowodów na rzeczy, które ja opisuje w swoim raporcie. On, który osobiście wydawał rozkazy, żeby zasypywać kości po wiośnie, kiedy to ziemia otwierała się pod wpływem roztopów i ukazywała ludzkie szczątki!
Wtedy odpowiedziałem mu: ja znajdę dowody. Na co generał odrzekł na poły złośliwie, na poły cynicznie: no to szukaj.
I to był jego błąd…
- Ogromny błąd, bo ja owo nieopatrznie wypowiedziane zdanie wykorzystałem w rozmowach z emerytami z NKWD, mówiąc im, że generał Szywierskich osobiście kazał mi szukać śladów i dowodów mordu katyńskiego. W ten sposób przełamałem ostatecznie ich opory, uzyskując zeznania świadków, a nawet wykonawców zbrodni w lesie katyńskim.
Kiedy generał dowiedział się o moich działaniach prowadzonych „w jego imieniu”, przeżył szok. Wpadł w popłoch - przestraszył się, że ktoś „życzliwy” napisze do Moskwy raport, a on straci stanowisko. Wezwał mnie znów do siebie i w obecności świadków krzyczał: ja panu nigdy niczego nie kazałem szukać, ja zabraniam szukać!
Ale to już na mnie nie robiło żadnego wrażenia, dalej prowadziłem swoje prywatne śledztwo, tyle tylko, że od tej pory wszelkie informacje przekazywałem nie moim przełożonym, ale dziennikarzom. Dzięki temu w 1989 roku w smoleńskim radiu po raz pierwszy na antenie Rosjanie mogli usłyszeć, że to sowieckie NKWD zamordowało polskich oficerów.
Nadal jednak próbowano zastraszać Pańskich świadków, zmuszać ich do odwoływania zeznań…
- Oczywiście, grożono im utratą emerytury i konsekwencjami prawnymi z powodu zdrady tajemnicy państwowej. Przychodziłem do człowieka, który dwa dni wcześniej opowiadał mi wszystko ze szczegółami, a on nagle milczał jak głaz. Nie wszystkich jednak udało im się zastraszyć.
Ale ja także miałem swoje problemy. W 1986 roku znalazłem się w samym środku piekła wojny w Afganistanie. Moi przełożeni myśleli, że już stamtąd nie wrócę. A ja tam przeżyłem dwa lata… Wróciłem…
A przy okazji udało się Panu dokonać rzeczy niemożliwej, bo podobno z KGB nie można zostać zwolnionym. Jak to się nazywało: schizofrenia o spowolnionym przebiegu?
- Taką diagnozę postawiła Poliklinika KGB. Uznano, że jestem chory psychicznie i na tej podstawie zwolniono mnie z pracy. Traf chciał, że akurat w tym samym czasie robiłem testy na prawo jazdy i miejscowy psychiatra stwierdził, że nie wykazuję żadnych oznak choroby psychicznej. Mogłem oczywiście iść z tą sprawą do sadu, ale wiadomo, jaki jest rosyjski wymiar sprawiedliwości. To nie są niezawisłe sądy, ale miejsca, gdzie produkuje się nieprawdę. Wystarczy spojrzeć na przypadek Chodorkowskiego czy sprawę Katynia.
Owo dążenie do ponownego zakłamania katyńskiego mordu powoduje sytuacje absurdalne. Moskiewski sąd uznał np., że nie ma podstaw dla rehabilitacji polskich oficerów, ponieważ taki wniosek powinni wnieść osobiście ci, którzy zostali zamordowani!
Rosja przestała być dla Pana i Pańskiej rodziny bezpiecznym miejscem – dostaliście „wilczy” bilet uniemożliwiający poszukiwanie pracy, grożono Wam śmiercią. W końcu musieliście wyjechać z kraju. Ale Polska także nie okazała się Ziemią Obiecaną…
- Kiedyś w katyńskim lesie minister Andrzej Zakrzewski z kancelarii prezydenta Lecha Wałęsy dał mi list z podziękowaniem za moje śledztwo. Powiedział wówczas: jeśli będzie Pan miał jakieś problemy, proszę przyjechać do Polski. Wtedy wszystkie Pańskie problemy się skończą. Podobne zapewnienia słyszałem także wielokrotnie z ust innych polskich oficjeli.
Ale kiedy w 1998 roku znalazłem się w Polsce, nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Nie odpowiadano na moje telefony ani na korespondencję. Nie dano mi nawet wizy, że już nie wspomnę o innych, składanych wcześniej obiecankach. A paszport mojej córki został odebrany i odesłany do rosyjskiej ambasady. Takie oto dostałem podziękowanie…
Skromne oszczędności skończyły się bardzo szybko. Nie miałem już z czego żyć, pracowałem „na czarno” na budowach, ale to jest robota na zasadzie: miesiąc pracujesz, trzy miesiące nic. A na dodatek albo firma zbankrutowała, albo nieuczciwi pracodawcy znikali, nie zapłaciwszy ani grosza.
W pewnym momencie zacząłem żebrać na Piotrkowskiej w Łodzi, żeby dostać chociaż jakieś grosze na chleb dla rodziny. A na bazarach po pracy zbierałem warzywa i wyrzucone resztki jedzenia. Jednocześnie coraz bardziej podupadałem na zdrowiu.
Pomogli mi dopiero znajomi polscy dziennikarze, na czele ze wspaniałą Krystyną Kurczab-Redlich, których poznałem jeszcze w czasach smoleńskiego śledztwa. Odnaleźli mnie jakimś cudem na łódzkiej ulicy i podnieśli krzyk w mediach w mojej sprawie. I dopiero pod ich naciskiem przyznano mi pobyt stały, a potem obywatelstwo. Ale gdyby nie oni, pewnie bym już nie żył.
Wspomina Pan w swojej autobiograficznej książce „Obcy element”, że to właśnie katyńskie poszukiwania dały Panu łaskę wiary…
- O tak, dzisiaj jestem już zupełnie innym człowiekiem. Nie mogło być jednak inaczej, ponieważ z samym Katyniem związane jest coś mistycznego, niezwykłego. Miałem poczucie, że z tych katyńskich dołów dobiega wołanie o prawdę. Może mi pan wierzyć lub nie, ale ja to czułem niemal namacalnie. Tak jak czułem, że stoi za mną w niebie cała armia polskich oficerów. Miałem głębokie przeświadczenie, że oni opiekują się mną, bronią i że to im zawdzięczam wyjście obronną ręką z różnych opresji w Afganistanie, w Smoleńsku, a także wtedy, kiedy bezpośrednio grożono mi śmiercią.
Trzykrotnie zresztą próbowałem wyjechać ze Smoleńska, wszystko było już w stu procentach załatwione, ale zawsze coś mnie zatrzymywało na miejscu. I dopiero kiedy dokończyłem katyńskie śledztwo, Ktoś z „góry” zwolnił mnie ze służby w Smoleńsku. Tak, jakbym usłyszał: teraz możesz wyjeżdżać.