Zapomnijcie o starych książkach kucharskich składających się z suchych przepisów udekorowanych zdjęciami potraw. A telewizyjne programy kulinarne już wcale nie dzieją się w kuchni.
Nudna i praktyczna książka kucharska? To do niczego. Dziś celebrujemy dobre jedzenie w dobrym towarzystwie i w przyjemnym miejscu. Na dodatek wyrzucamy kuchenne wagi, a miarą składników staje się „mniej więcej”. Dobra kuchnia staje się kuchnią przygotowywaną przez pasjonatów i ludzi cieszących się życiem, a nie przez anonimowych kucharzy w białych kitlach, krojących marchewkę w sterylnych kuchennych wnętrzach telewizyjnej kuchni. Dziś, żeby być autorem dobrego programu kulinarnego, trzeba mieć osobowść i ciekawe pomysły. Aby napisać dobrą książkę kucharską, należy sprzedać trochę swojego życia.
Od Babette do Nigelli
Dawno temu Karen Blixen napisała powieść, w której główną rolę odgrywało przygotowywanie potraw: „Uczta Babette”. W 1987 roku duński reżyser Gabriel Axel nakręcił na jej podstawie niezwykły film. Babette, uciekinierka z ogarniętego rewolucją Paryża, przybywa do duńskiej wioski i zaczyna swoją pracę jako służąca. Kiedy dostaje niespodziewany spadek, postanawia urządzić ucztę. Przez pół filmu oglądamy przygotowania do pamiętnej kolacji. „Pozwólcie mi dać wam to, co we mnie najlepsze” – mówi Babette, a widzowie obserwują prawdziwy pokaz sztuki kulinarnej. Wszystkie dania zostały przygotowane według XIX-wiecznych przepisów francuskich i – co ważne - były świeże. Nie mogło być mowy o żadnych atrapach. Ze względu na próby i kilkudniowe powtórki przyrządzono aż 148 przepiórek, choć scena wymagała jedynie 12. Szefem filmowej kuchni był mistrz sztuki kulinarnej z kopenhaskiej restauracji „La Cocotte”. Babette wiedziała, że nic tak nie poprawia nastroju człowieka, jak dobre jedzenie. Tymczasem w drugiej połowie XX wieku zakrólowały diety i rozmiar XS. Wydaje się, że uczta Babette w XX wieku nie miałaby prawa zaistnieć. Tyle w niej niezdrowych i tuczących składników! Tymczasem w tle anorektycznych celebrytek rozprawiających o kolejnych dietach pojawiła się pełna kształtów Nigella Lawson. Nie była szefem kuchni żadnej słynnej restauracji. Nie była dietetyczką. Prowadziła kolumnę kulinarną w „Spectator”, zanim zobaczć ją było można we własnym programie telewizyjnym w brytyjskim Channel 4. Nie występwała w białym kitlu, ani w ogóle w żadnym fartuchu, a jej kuchnia nie została zbudowana w kącie telewizyjnego studia. Nigella zerwała ze schematem dotychczasowych programów w stylu „gotowanie na ekranie”: ujęcie na stół, na którym stoją przygotowane i odmierzone wszystkie potrzebne do danego dania składniki; cięcie; wsypywanie składników do miski; cięcie; mieszanie łyżką w garnku; cięcie; gotowy produkt. Nigella rządzi we własnej kuchni, po której krząta się z wielką swobodą. Nigella niczego nie odmierza, wszystko wspypuje do garnka „na oko”. I co z tego, że mąka się wysypała? Zdarza się.
Kucharz po Oksfordzie
Przede wszystkim jednak Nigella oblizywała palce. Koniec ze sterylnością! Jaka kobieta przygotowując obiad dla rodziny nie próbuje dania, oblizując łyżkę? Która z nas, przed wlaniem ciasta do formy, nie zanurzy w nim wskazującego palca i nie obliże go? Kto, zanim nie poda gościom miski sałatki, nie podje jej trochę w kuchennym zaciszu? I właśnie taka jest Nigella: jest jedną z nas. Co więcej: ona nie wstydzi się tego, że po kolacji, późnym wieczorem, z chęcią zajada się ukręconymi właśnie lodami. No i jak wygląda: znam panów, którzy twierdzą, że programy Nigelli to właściwie programy erotyczne a nie kulinarne. Nigella nie wstydzi się swoich kształtów. Całą sobą mówi: proszę, owszem, lubię zjeść, bo świetnie gotuję, i co z tego? Rzeczywiście, wygląda niezwykle atrakcyjnie, a jak jeszcze spojrzy spod długich rzęs i obliże palec. Hm, no cóż. Dla panów to tylko seks, a dla pań – wielka ulga. Można mieć rozmiar większy niż 38, nieźle wyglądać, upichcić coś dobrego w kilka minut i zjeść pudełko lodów po godzinie 22. „Tak, jestem łakomczuchem! Nienawidzę diet i ćwiczeń fizycznych” – mówi Nigella i dodaje: „Życie jest zbyt krótkie, żeby się umartwiać w jakikolwiek sposób. Obsesyjnie ograniczać tłuszcz w diecie, katować się ćwiczeniami, ale też rozpaczać w nieskończoność”.
Ta angielska Żydówka na dodatek mówi najczystszym oksfordzkim akcentem. Ukończyła same dobre szkoły, po czym studiowała literaturę średniowieczną w Oksfordzie. Z pewnością przy kolacji ze znajomymi nie rozmawia tylko o zmywarkach.
Cudze chwalicie, swego nie znacie? O nie! Swoje „gotowanie na ekranie” ma w Polsce również absolwent uniwersytetu: Robert Makłowicz. Na Uniwersytecie Jagiellońskim studiował prawo i historię, a dziś rozkłada swój przewoźny stoliczek i palnik w różnych miejscach świata i przyrządza regionalne potrawy, rozmawiając na luzie z meszkańcami w ich rdzennym języku! „Makłowicz w podróży” to mój zdecydowany faworyt wśród polskich programów kulinarnych.
Gotowanie pod słońcem Toskanii
Przepis – zdjęcie – przepis – zdjęcie – przepis – zdjęcie? Może to i praktyczne, ale jakże nudne! Dzisiejsi krytycy kulinarni i miłośnicy gotowania piszą książki autobiograficzne, wplatając w treść garść kulinarnych rad. Ale to nie wszystko: akcja powinna dziać się w jakimś ciekawym miejscu. Preferowana jest oczywiście Toskania, na drugim miejscu plasuje się Prowansja. Przewiduję, że za rok autorzy zabiorą nas w bardziej egzotyczne miejsca, na skutek nalegań wydawców. Ileż można wydawać rocznie książek o Toskanii, choć to rzeczywiście najpiękniejsze i najsmaczniejsze miejsce na ziemi?
Póki co, do Toskanii zabrała nas Amerykanka, Marlena de Blasi, kulinarna dziennikarka, która wyszła za mąż na rodowitego Wenecjanina. „Tysiąc dni w Toskanii” to urocza książka, opowiadająca o życiu na toskańskiej prowincji i poznawaniu tradycyjnej toskańskiej kuchni. Nie da się jeść bez towarzystwa, więc to także opowieść o ludziach, mieszkańcach wioski, o sztuce przyjaźni i drobnych codziennych przyjemnościach. Dziś Marlena de Blasi zajmuje się wraz z mężem organizacją kulinarnych wycieczek po Toskanii i Umbrii.
W księgarniach właśnie pojawiła się książka amerykańskiej poetki i profesorki uniwersyteckiej, Frances Mayes, „Codzienność w Toskanii”. Tak, tak, to ta sama pani, która napisała „Pod słońcem Toskanii”, a na podstawie jej opowieści nakręcono lubiany przez kobiety film. Tym razem Mayes pisze głównie o jedzeniu i gotowaniu, a obok opisów włoskiej architektury znajdziemy bardzo smaczne przepisy kulinarne.
Tymczsem przenieśmy się do Prowansji. To książka z różową świnią na okładce, czyli „Świnia w Prowansji. Dobre jedzenie i proste przyjemności w południowej Francji” – tak brzmi tytuł kolejnej kulinarnej nowości. Autorką jest Georgeanne Brennan, która ma na swoim koncie kilka książek kucharskich i ogrodniczych. Podobnie jak dwie poprzednie autorki, postanowiła zmienić swoje życie. Wraz z rodziną z Kalifornii przeprowadziła się na połunie Francji, gdzie kupiła dom i oddała się urokom wiejskiego życia. Od kilkudziesięciu lat mieszka trochę w Stanach, trochę w Prowansji, gdzie hoduje kozy i świnie, wyrabia sery i zbiera grzyby oraz – oczywiście – nawiązuje przyjaźnie z prostym wiejskim ludem. Wyznaje: „W Prowansji nauczyłam się, że jedzenie to znacznie więcej niż zaspokajanie głodu. Zrozumiałam, że zbieranie, polowanie i uprawianie to część życia wciąż naznaczonego rytmem pór roku, życia, które wiąże ludzi z ziemią i ze sobą nawzajem”.
Nie pozostaje nam więc nic innego, jak czytać, gotować, jeść, a może nawet samemu stworzyć osobistą książkę kucharską złożoną ze sprawdzonych przepisów naszych babć, koleżanek i sąsiadów? Zawsze można ją kiedyś przekazać w spadku naszej córce lub synowej.