Maj 1950 r. Do bramy seminarium przy ul. Podzamcze w Krakowie zapukał młody człowiek, Józef Tischner. Gdyby zrealizował wolę swego ojca i podjął studia na Wydziale Prawa UJ, dzisiaj najprawdopodobniej nie znalibyśmy „Filozofii po góralsku”.
I nie tylko owej filozofii. Trudniej byłoby nam pojąć, że „Miłość nas rozumie”, odnaleźć się „W krainie
schorowanej wyobraźni” czy ogarnąć „Myślenie według wartości”… Do obowiązkowego „kanonu Tischnerowskiego” należą też „Nieszczęsny dar wolności”, „Etyka solidarności” i oczywiście niewielka, ale przebogata w treści książeczka-vademecum, „Jak żyć?”. Ks. Tischner odpowiada w niej na pytania o Boga, człowieka, etykę chrześcijańską, Uczy, jak być dobrym. Opasła bibliografia jego tekstów rekolekcyjnych, polemik, rozważań teologicznych i filozoficznych, szkiców zadziwi niejednego. Nieco starsi czytelnicy „Przewodnika Katolickiego” zapewne pamiętają, że ten ksiądz o niebanalnych poglądach i śmiałych horyzontach pisał i w naszym tygodniku.
Duszpasterzem „z prawem do filozofowania”
Studiował w najtrudniejszym dla Kościoła okresie w powojennej historii Polski. Głośny proces Kurii krakowskiej, uwięzienie ks. Prymasa Wyszyńskiego, internowanie abp. Baziaka oraz usunięcie wydziałów teologicznych z uniwersytetów – to wszystko stało się doświadczeniem młodego kleryka ze Starego Sącza.
Jego pasją stała się filozofia, choć dokonując autocharakterystyki, mawiał: „najpierw jestem człowiekiem, potem filozofem, potem długo, długo nic, a dopiero potem księdzem”. „Zostałem duszpasterzem «z prawem do filozofowania»”, żartował. Można by rzec, że był translatorem myśli filozoficznej, którą przekładał na język podhalańskich górali, okraszając ją charakterystycznym dla siebie humorem. Ale za ową zasłoną żartów i prowokacyjnych sformułowań krył się wykładowca, myśliciel religijny, popularny kaznodzieja, zadziorny publicysta, no i góral z krwi i kości.
Jedno słowo
Wielu z nas pamięta zapewne jego charakterystyczny uśmiech, tembr głosu i łatwość, z jaką posługiwał się góralską gwarą. Zresztą miał słabość do Podhala. Urodzony w 1931 r. w Starym Sączu, dzieciństwo i młodość spędził w Łopusznej, gdzie jego rodzice pracowali w szkole przez prawie 40 lat. Wyznał kiedyś: „Mój krajobraz bierze się z gór i trochę z szumu Dunajca”. Doceniał religijność ludową, która - jego zdaniem - „przepojona jest poczuciem służby życiu”. A i górale go docenili, mianując go kapelanem Związku Podhalan. Chętnie wybierał się na Przehybę lub Radziejową, siadał nad Popradem lub Dunajcem, które łączą się pod Starym Sączem. Zaprzyjaźnił się też z siostrami klaryskami. W ich barokowym kościele głosił kazania, które niedawno trafiły na półki księgarskie, zebrane w tomie „Wiara ze słuchania. Kazania starosądeckie 1980-1992”.
Był mistrzem słowa w eterze, na wizji i na ambonie. Nie bał się bywać w mediach i za ich pomocą duszpasterzował. W połowie lat 90. występował m.in. w telewizji, prowadząc cykl „Siedem grzechów głównych po góralsku”, którego był współscenarzystą, czy prowadząc rozmowy z Jackiem Żakowskim w programie „Tischner czyta Katechizm”. Ogromną popularnością cieszyły się jego „Rozmowy bez pointy”, prowadzone z Jarosławem Gowinem, na antenie Radia Kraków czy „Historia filozofii po góralsku”. Choć w krakowskich parafiach, w których pracował, miał opinię księdza, który „mówi pięknie, lecz trudno go zrozumieć”, miał grono wiernych słuchaczy, którzy przychodzili specjalnie „na Tischnera”. Jego homilie miały charakterystyczną konwencję. Chodziło bowiem o to, by „słuchacz zapamiętał z kazania jedno słowo… Ludzie na ogół mają trudności z zapamiętaniem zdania. Jeśli zapamiętają słowo i obraz, mogą odtworzyć sobie kazanie”.
Chętnie sięgał do literatury pięknej, zwłaszcza do Norwida. Słynne były też jego Msze św. dla przedszkolaków z dialogowanymi kazaniami w kościele św. Marka. Jednak to właśnie w starosądeckim klasztorze dał się poznać jako kaznodzieja mówiący zwykłym językiem do zwykłych ludzi.
Opętany myśleniem o Polsce
W kazaniach inspirowanych Ewangelią uczył odpowiedzialnej wolności, miłości i życia przepełnionego nadzieją, którą starał się zaszczepiać ludziom zwłaszcza w głoszonych w stanie wojennym i w latach bezpośrednio po nim rekolekcjach. Przekonywał, że „nadzieja jest możliwa tam, gdzie jest powiernictwo nadziei, gdzie człowiek komuś siebie powierza. Aby mogła zaistnieć nadzieja, musi być ktoś, w kim ją pokładamy”. Nie bał się mówić o wolności, miejscu religii w naszym społeczeństwie, o państwie wyznaniowym, o kondycji współczesnej cywilizacji.
Już w latach 70. nawiązał szerokie kontakty z lekarzami, zaprzyjaźnił się m.in. z Antonim Kępińskim, prawnikami, artystami, nauczycielami. Związał się z ruchem „Solidarności” od początku jej powstania. Jan Andrzej Kłoczowski OP nazwał go „myślicielem opętanym myśleniem o Polsce”, bynajmniej nie w pejoratywnym tego słowa znaczeniu. Ks. Tischner zainicjował tradycję sierpniowych Mszy św. w intencji ojczyzny, celebrowanych w kaplicy pod Turbaczem, na które przybywali pielgrzymi z całej Polski.
W ostatnich latach życia zachorował na nowotwór krtani. Było to dla niego szczególnie trudne doświadczenie, zwłaszcza że z powodu choroby nie mógł mówić. Przypadek czy Boża logika? Odpowiedź zapewnie poznamy po tamtej stronie życia. Do końca życia jednak pisał, w ten sposób słowo, choć już nie mówione, stawało się formą komunikacji i swoistym testamentem jego myśli. Z tego okresu pozostawił przejmujące teksty o Bożym Miłosierdziu, potwierdzające prawdę, że tylko cisza ułatwia wylanie duszy przed Bogiem, odsłonięcie prawdy o sobie, odkrywa ukryte w nas światło.
*
Bywa, że na jakimś etapie naszego życia pojawiają się osoby, których poglądy odciskają piętno na naszym myśleniu, a nawet na całym życiu. I chociaż nie zawsze dane jest nam poznać je osobiście, przeżywamy ich śmierć jak kogoś bliskiego. Obraz ten pozostaje w nas na długie lata.
Pamiętam, że w upalne popołudnie stałam na peronie krakowskiego dworca, czekając na pociąg do Poznania, i przeglądałam prasę. Na pierwszej stronie zamieszczone było wspomnienie o ks. prof. Józefie Tischnerze. W ten sposób dowiedziałam się o jego śmierci 28 czerwca 2000 r. W tym momencie wiedzę o jego chorobie trudno było mi przełożyć na fakt jego odejścia.
W uszach wybrzmiały mi wówczas jego słowa: „Kie pudziemy z tela, to nas bedzie skoda/ Po górach, dolinach płakać bedzie woda”…
Małgorzata Szewczyk