Logo Przewdonik Katolicki

Pan Bóg pisze własne historie

Jadwiga Knie-Górna
Fot.

Kamerun, ojczyzna Jacquelline Dangany, to państwo pełne kontrastów i wszechobecnej korupcji. W sąsiedztwie luksusowych rezydencji stoją glinianki, w których z głodu i brudu umierają dzieci.



 

O. Dariusz Godawa OP, poznaniak, w szkole średniej nie miał pojęcia o istnieniu zakonu dominikanów. Przez przypadek poznał jednego z ojców, który, jak wspomina, przez swój dość nietypowy styl zachowania przyciągnął jego uwagę. – Nagle doznałem olśnienia - w Poznaniu jest kościół oo. Dominikanów… Wstawałem o 5 rano, by z Dębca dojechać tam na poranną Mszę św., która rozpoczynała się o 7 rano… i tak rodziło się moje powołanie. Swoją kapłańską posługę koniecznie chciałem pełnić blisko mamy, taty i brata, był czas, że z tego powodu z Panem Bogiem trochę się targowałem… o 60 km, a wyszło 6 tys.… - wspomina o. Dariusz.

Pełen optymizmu i zapału z wielką energią opowiada o swojej misji, szczególnie bliskim jego sercu Foyer St. Dominique, pełniącym rolę domu dziecka. O. Dariusz, który na placówce w Bertoua jest już od 17 lat, nie tylko pełni funkcję proboszcza parafii św. Piotra i Pawła. Prowadzi też kilka wspólnot religijnych, opiekuje się dwoma chórkami kościelnymi, do jego obowiązków należy także regularne odwiedzanie mieszkańców odległych wiosek, gdzie odprawia nabożeństwa, udziela sakramentów i katechizuje.

Od kilku lat wznosi świątynię, ale ze względu na sytuację i potrzeby wiernych budowa postępuje wolno. - Trudno zajmować się wznoszeniem świątyni, gdy trzeba spieszyć się z niesieniem pomocy dzieciom, które najczęściej umierają z niedożywienia, brudu i malarii. Kolejną sprawą jest, że wiele dzieci pomimo obowiązku nauki do szkoły nie uczęszcza; powód zawsze jest ten sam: przeraźliwa bieda. A nam zależy na tym, aby jak najwięcej dzieci do szkoły uczęszczało – mówi o. Dariusz.

Druga szansa na życie

W Foyer St. Dominique, które powstało dzięki staraniom o. Dariusza, przebywa około 25 dzieci. Nie wszystkie są sierotami społecznymi, niektóre z nich to osoby niepełnosprawne, inne wymagające specjalistycznej stałej opieki. Są wśród nich także dzieci z rodzin, które w żaden sposób nie mogą zdobyć środków na ich utrzymanie. W Foyer St. Dominique dzieci mają nie tylko stałe, pewne wyżywienie i opiekę, ale także otrzymują szczepienia i pomoc medyczną. – Wiele dzieci w naszym domu uczy się najważniejszej rzeczy, czyli modlitwy. Nie ma co ukrywać, że wielu naszych wychowanków dopiero u nas nauczyło się dbać o higienę osobistą, a także prać i sprzątać. Każdy ma swoje obowiązki. Starsi wychowankowie zajmują się i pomagają młodszym, tak jak to dzieje się w normalnej rodzinie - opowiada o. Dariusz. I kontynuuje – co ważne, żadnego z nich nie trzeba uczyć miłości bliźniego, bezinteresownego dzielenia się z innymi, te wspaniałe cechy dzieci mają we krwi. – Będąc w Polsce, mówię o swojej misji, bo nie tylko bardzo chcę skończyć budowę świątyni, ale przede wszystkim otworzyć drugi dom dziecka. Dom, który tak naprawdę ratuje życie. Dlatego tak ważna jest dla mnie ta budowa. Chciałbym, żeby mogło w nim mieszkać więcej dzieci. Jednak fakty są takie, że w Bertoua od siedmiu lat jestem sam i niestety nic nie wskazuje na to, aby to się zmieniło. Od długiego też czasu szukam wolontariuszy, którzy wspomogliby nasze działania, lecz niestety też bez efektu – powód jest dość prozaiczny – brak znajomości wymaganego języka francuskiego.

Mała ciałem, wielka duchem…

Jacquelline Dangana, zdrobniale Jacky, ma 22 lata. do Polski przyjechała siedem miesięcy temu. Jest podopieczną o. Dariusza, wychowanką domu w Foyer St. Dominique, gdzie trafiła ze swoim sześcioletnim bratem Mariusem. Ta bardzo drobna, uczesana w typowe afrykańskie warkoczyki dziewczyna, ze spokojem opowiada swoją niezwykłą historię. Choć na jej ustach często gości uśmiech, w jej pięknych dużych oczach widać ukryty smutek.

Jacky i jej dziewięcioro rodzeństwa wychowywała samotnie matka, do czasu, aż ciężko się rozchorowała i umarła. Częścią rodzeństwa zaopiekowała się ciotka, Jacky z Mariusem trafili do domu dziecka. Tegoroczna jesień znów była tragiczna dla rodziny Dangana, umarła najstarsza siostra Jacky. - Dopóki żyła mama, z chodzeniem do szkoły różnie bywało. Nas było dużo, pieniędzy mało, bieda była straszna. Był czas, że przez cztery lata w ogóle nie chodziłam do szkoły. Potem, jak zamieszkałam w Foyer St. Dominique, kontynuowałam naukę już regularnie. Do szkoły w jedną stronę musiałam pokonać siedem kilometrów drogi. O. Darek śmieje się ze mnie, że dlatego jestem takie chucherko, bo w końcu każdego dnia pokonywałam odcinek godny maratończyka – opowiada Jacky.

Porządek dnia w domu dziecka był zawsze ten sam: pobudka o 5.30, następnie wspólna modlitwa poranna, porządki, oczywiście zadbanie o higienę osobistą, następnie śniadanie, czyli kawałek bagietki z rozwodnioną, gotowaną, śladową ilością mąki kukurydzianej,  potem droga do szkoły. Zajęcia w szkole trwały do godziny 16, po nich znów mozolna droga powrotna. Po dotarciu na miejsce chwila wytchnienia, obiad, wspólny Różaniec, Msza św. i odrabianie lekcji. Ponieważ Jacky była jedną ze starszych wychowanek domu, dlatego też opiekowała się młodszymi dziećmi, którym trzeba było pomóc w odrabianiu lekcji, w wykonywaniu codziennych czynności czy po prostu wytrzeć brudny nos lub zwyczajnie przytulić do serca. Pokonując tyle przeciwności, Jacky zdała maturę, co w tamtych warunkach jest nie lada wyczynem. Tym większym, że uzyskała bardzo dobre wyniki, bez jakiejkolwiek protekcji i łapówek.

Najlepszy dowód na naszą ofiarność

Jej marzeniem było studiowanie farmacji, jednak po wielu przemyśleniach doszła do wniosku, że spróbuje złożyć papiery na Wydział Położniczy Akademii Medycznej w Poznaniu. – Stwierdziłam, że nie chcę już więcej patrzeć, jak podczas porodu umierają matki i niemowlęta, gdyż pozbawiono je  fachowej pomocy i opieki. Jako wykwalifikowana położna będę mogła zajmować się także kobietami w ciąży, takiej profesjonalnej opieki również wciąż u nas brakuje – stwierdza Jacky. Póki co, pilnie uczy się naszej trudnej gramatyki i słów z tak niewdzięcznymi dla niej do wymówienia sz, cz, ć… w Studium Języka Polskiego dla Cudzoziemców przy Uniwersytecie Łódzkim. I choć trudno w to uwierzyć, Jacky musiała przylecieć do naszego kraju, także po to… aby pierwszy raz w życiu na własne oczy zobaczyć w zoo słonia, żyrafę i inne afrykańskie czworonogi.

– Polska bardzo mi się podoba, Polacy ujmują mnie swoją gościnnością. Trochę tylko tutaj za zimno. Za to wasza kuchnia jest „gorąca”, o dziwo nie miałam żadnych żołądkowych dolegliwości, których tak bardzo obawiał się o. Darek. Nie mogę tylko jeść bigosu i słodyczy, zdecydowanie mój organizm ich nie toleruje – kończy ze śmiechem Jacky.

- W Kamerunie Jacky pochodzi z jednej z niższych warstw społecznych, stąd nie miałaby żadnych szans na zdobycie dobrego wykształcenia, a jednak udowodniła sobie i innym dzieciom, które znajdują się w podobnej sytuacji, że warto podejmować trud. Muszę tutaj dodać, że swoją wstępną edukację kontynuowała dzięki projektowi „Adopcji na odległość”. Jednak z wielu powodów, przede wszystkim ze względu na ogromną migrację afrykańskich dzieci, ta forma pomocy staje się mało realna do dalszej kontynuacji. Stąd mój gorący apel o hojne wspieranie misji w Kamerunie. Tylko dzięki wielkiemu sercu darczyńców możemy kontynuować nasze dzieła, w tym te najważniejsze - ratowanie i edukowanie dzieci. Jacky jest najlepszym dowodem na to co potrafi zdziałać nasza ofiarność – konstatuje ojciec Dariusz.

 

                       

 

 

 

 

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki