„Marzę o tym, by kiedyś politycy zebrali się w ramach szczytu G-8 właśnie tutaj, w Auschwitz. Może inaczej zobaczyliby pewne sprawy. (…) Wiem, że to naiwne, ale marzę o tym” – stwierdził kilka lat temu laureat Pokojowej Nagrody Nobla prof. Elie Wiesel.
Jak na razie owo pragnienie izraelskiego pisarza nie ziściło się, ale fakt, że tegoroczny szczyt grupy G-8 odbędzie się we włoskim mieście L'Aquila - tym samym, które w kwietniu br. dotknięte zostało tragicznym trzęsieniem ziemi - to krok w dobrą stronę. Wielcy tego świata zaczynają, zdaje się, w końcu dostrzegać – przynajmniej w warstwie zewnętrznych symboli – że najwłaściwszą przestrzenią do refleksji, skupienia i debaty nad problemami współczesnego świata nie są wcale kurorty, modne uzdrowiska i słoneczne plaże, ale miejsca, w których można zetknąć się twarzą w twarz z bezmiarem ludzkiego nieszczęścia.
Klub bardzo dużych ryb
Jednym kojarzy się głównie z protestami antyglobalistów, wyznawcom spiskowej teorii dziejów z kolei z paramasońską ośmiornicą oplatającą świat swoimi mackami, jeszcze innym znów z nieformalnym ośrodkiem równowagi, bez którego politycy już dawno wzięliby się za łby. Czym tak naprawdę jest osławione G-8? Odpowiedź na to pytanie zawiera się właściwie w jednym zdaniu: to klub najpotężniejszych i najbardziej wpływowych, choć niekoniecznie żyjących ze sobą w jakiejś szczególnej przyjaźni, państw świata.
W kolejności są to: Wielka Brytania, Francja, Niemcy, Włochy, Japonia i Stany Zjednoczone (te państwa stworzyły grupę G-6 w 1975 roku), Kanada (która dołączyła do nich rok później) oraz najświeższy „nabytek” – Rosja (od 1998 roku). Przy czym ta ostatnia znalazła się w gronie „naj” raczej ze względu na ukryty potencjał ekonomiczny, posiadane surowce strategiczne i potężny arsenał nuklearny niż z powodu jakiegoś nadzwyczajnego poziomu życia rosyjskich obywateli. Wielkim nieobecnym na tej liście są oczywiście Chiny – trzecia potęga ekonomiczna świata, dysponująca zdecydowanie największym potencjałem demograficzno-gospodarczym ze wszystkich współczesnych mocarstw.
Taki skład Grupy ma jednak swoje plusy. Dzięki temu trudno ją bowiem raczej uznać za demiurgiczny ośrodek kierowania światem - różnica interesów poszczególnych członków G-8 jest niekiedy tak duża, że stanowi to najlepszy bezpiecznik wbudowany w mechanizm działania Grupy. Drugim zaworem bezpieczeństwa jest wspomniana wyżej nieobecność w gronie G-8 Chin, bez których trudno tak naprawdę podjąć jakąkolwiek istotną decyzję o znaczeniu ogólnoświatowym.
Spójrzmy zresztą na to z innej strony - fakt, że możni tego świat chcą ze sobą w ogóle siadać do jednego stołu i zgodnie rozmawiać bez czołgów, armat, straszenia atomowym grzybem i całego tego zimnowojennego prężenia muskułów, już samo w sobie stanowi pewną wartość. Bo w historii ludzkości takie przypadki można policzyć dosłownie na palcach jednej ręki.
Jeśli zaś komuś nie podoba się, że G-8 działa bez sformalizowanych struktur i jakiejkolwiek kontroli z zewnątrz, niech porówna ją sobie z rozdętą do granic możliwości, zbiurokratyzowaną i niezdolną do podjęcia żadnej wiążącej decyzji Organizacją Narodów Zjednoczonych.
Czy można więc traktować G-8 jako nieformalny rząd światowy? Po części pewnie tak – nie da się przecież ukryć, że jeśli dochodzi już do jakichś ustaleń na forum Ósemki, to wywierają one co najmniej pośredni wpływ na życie ludzi w różnych częściach naszego globu. I tutaj mają racje krytycy Grupy, którzy podkreślają, że choć kraje należące do G-8 stanowią zaledwie 14 proc. ludności świata, to jednocześnie skupiają w swoich rękach aż 65 proc. światowych bogactw. Jest to jednak zbyt proste przełożenie, by można było na tej podstawie kuć tezy o nieograniczonej władzy, jaką sprawują rzekomo nad światem bogacze z G-8.
Członek numer dziewięć
Od kilku lat corocznym spotkaniom mocarstwowej Ósemki towarzyszy jednak także oddech tej gorszej „naj”, czyli najbiedniejszej, najsłabszej i najmniej znaczącej części świata. A to dzięki temu, że w rolę adwokatów ubogich wcielili się przedstawiciele największych religii z najbogatszych krajów świata, którzy od kilku lat organizują międzyreligijne spotkania poprzedzające zawsze szczyty G-8.
Do pierwszego takiego forum doszło w lipcu 2006 roku w Moskwie. Przybyło nań wówczas 150 przedstawicieli Kościołów prawosławnych, katolickiego i protestanckich, a także judaizmu, islamu, buddyzmu i hinduizmu. Gospodarz spotkania metropolita Cyryl, ówczesny przewodniczący Wydziału Zewnętrznych Kontaktów Kościelnych Patriarchatu Moskiewskiego, nazwał trzydniowe obrady „dialogiem międzyreligijnym na temat palących problemów światowego rozwoju” i obiecał, że jego rezultaty zostaną przekazane przywódcom światowych mocarstw, zbierającym się kilka dni później na szczycie G-8 w Sankt Petersburgu. I tak też się stało.
Pomysł chwycił i owo swoiste ekumeniczne porozumieniu ponad podziałami kontynuowane było także w latach następnych. Zawsze też jego najważniejszym celem było wypracowanie tez, które pomagać miały w nadaniu duchowego i etycznego oblicza późniejszemu szczytowi politycznemu.
Przed szczytem G-8 w 2007 roku, który odbywał się w niemieckim Heiligendamm, reprezentanci światowych religii znów byli o krok przed politykami, spotykając się kilka dni wcześniej w Kolonii. W liście do kanclerz Niemiec Angeli Merkel, będącej gospodarzem tamtego szczytu, Benedykt XVI zaapelował wówczas o szybkie, całkowite i bezwarunkowe anulowanie długów zewnętrznych najbiedniejszych krajów świata i sprawienia, by na nowo nie popadły w „niedające się usprawiedliwić” zadłużenie.
Natomiast przed ubiegłorocznym szczytem w G-8 w Kioto i Osasce delegaci Kościołów podpisali na wyspie Hokkaido deklarację „Żyjąc z Ziemią: przesłanie od światowych religii”, w której apelowali do przywódców mocarstw, aby ci kierowali się odpowiedzialnością za „słabszą i mniej szczęśliwą część ludzkości” i to nie poprzez „modne obecnie krótkotrwałe wysiłki”, ale w postaci „zaangażowania na dłuższą metę”.
Houston mamy globalny problem
W 2009 roku miejscem obu szczytów – zarówno „G-8 religii” jak i tego „właściwego” - politycznego, jest L’Aquila. Tym razem głos Kościołów jest słyszalny jak chyba nigdy wcześniej, a i uszy polityków zdają się być bardziej wyczulone na głosy napomnienia płynące z zewnątrz. Powodem tego jest oczywiście globalny kryzys gospodarczo-finansowy, który niczym za dotknięciem magicznej różdżki sprawia, że możni tego świata nieco pokornieją i zaczynają rozpaczliwie szukać wszelkich sposobów na przezwyciężenie obecnej recesji.
A przywódcy religijni mają na nią swoją gotową receptę. Od dawna zwracają bowiem uwagę, że konieczne jest przywrócenie zasad etycznych i moralności w polityce finansowej oraz postawienia osoby ludzkiej w centrum polityki. Wielce wymowne jest zresztą hasło tegorocznego „G-8 religii”: „Duchowe źródła dobra wspólnego” – to jasna i wyraźna wskazówka, gdzie należy szukać skutecznych rozwiązań.
„Chcemy powiedzieć politykom, by wsłuchali się w serca ludzi i ich problemy. Przywódcy religijni chcą dostarczyć im „cennego duchowego wsparcia, niezbędnego do podjęcia z nadzieją wszelkiej kwestii społecznej, w autentycznej perspektywie poszukiwania dobra wspólnego” - tłumaczył przekaz religijnego szczytu biskup Vincenzo Paglia, stojący na czele komisji episkopatu Włoch ds. ekumenizmu i dialogu międzyreligijnego.
Swoje przesłanie do przywódców G-8 skierował także Papież Benedyk XVI, wyrażając w nim po raz kolejny nadzieje, że wezmą oni pod uwagę, jak wielkie jest „znaczenie religii w tkance każdego społeczeństwa”.
I oby politycy pamiętali o tych słowach, kiedy będą za kilka dni spacerowali po ulicach niemal doszczętnie zrównanej z ziemią L’Aguili.