Nie pomylę się chyba, jeśli powiem, że antykomunizm wyniósł Ksiądz wprost z domowego podwórka?
- Wychowałem się na Zaspie, ogromnym osiedlu - sypialni Gdańska, które w latach 80. było jednym z kluczowych miejsc na mapie opozycyjnej Trójmiasta. Traf sprawił, że mój blok na ulicy Startowej 17 sąsiadował bezpośrednio z blokiem na Pilotów 17, gdzie mieszkał Lech Wałęsa z rodziną. Dlatego też już jako dziecko mogłem na żywo śledzić najważniejsze wydarzenia polityczne, które rozgrywały się wówczas w Polsce – od wprowadzenia stanu wojennego, przez Pokojową Nagrodę Nobla dla Wałęsy, aż do antykomunistycznych „zadym” przy okazji 1 maja. Jedna z nich utkwiła mi w pamięci w sposób szczególny: to było pierwszego maja 1982 roku, spadł wtedy śnieg i lepiliśmy na podwórku bałwana. Ale tylko do czasu, gdy pod blok Wałęsy doszedł olbrzymi pochód „Solidarności” i rozegrała się tam regularna walka z ZOMO, do której włączyli się też mieszkańcy osiedla. Ludzie wpuszczali manifestantów do swoich mieszkań, rzucali z balkonów w zomowców doniczkami, garnkami i czym tylko się dało. Jedno wielkie pobojowisko. I to wszystko wydarzyło się na naszym podwórku...
No tak, na Zaspie niezaprzeczalnie mieliście więcej „atrakcji” niż tylko śmietnik i trzepak...
- W drugiej połowie lat 80. nasze osiedle to była jedna wielka opozycja - wszechobecna bibuła, antykomunistyczne napisy na murach, konspira w niemal każdym mieszkaniu. Tam nikt nie musiał nikogo o nic pytać, każdy wiedział co ma robić: że przed 1 maja trzeba zrywać flagi z klatek, że na msze św. chodzi się do św. Brygidy, że nie wolno być konfidentem. Wpajano nam to od dziecka. I w takim klimacie przyszło mi dorastać.
A później kiedy trochę dorosłem, zacząłem z chłopakami z dzielnicy pojawiać się na meczach Lechii Gdańsk i jeździć pod kościół św. Brygidy, a w wieku 15 lat związałem się już na stałe z antykomunistyczną podziemną Federacją Młodzieży Walczącej.
Wszystko to było dla mnie piękną szkołą życia, przyjaźni, takich świadomych wyborów życiowych i kształtowania poglądów, którym wierny pozostaję do dnia dzisiejszego.
Jeśli Zaspa, to oczywiście także 1987 rok i słynna papieska msza z niezwykłym ołtarzem w kształcie okrętu-kogi...
- W budowę tego ołtarza zaangażowana była cała parafia, także my ministranci. Liczyła się dosłownie każda para rąk, bo komunistyczne władze długo zwlekały z wydaniem zgody na ten projekt, a kiedy w końcu ją dali, to na realizację zostało już bardzo mało czasu.
Doskonale pamiętam też toczący się wówczas wyścig na hasła i wystrój bloków. Z jednej strony więc niesamowita ilość patriotycznych i kościelnych symboli w oknach mieszkań, z drugiej zaś gigantyczne napisy umieszczone przez komunistów na tych blokach, które stały naprzeciw ołtarza: „Nasz ustrój to socjalizm”, „Polska zawsze wierna drodze socjalistycznej odnowy” itp.. Ale w noc poprzedzającą papieska mszę, działacze podziemnej „Solidarności” spuścili się na linach z dachów i dokonali pewnych „przeróbek”. I kiedy rano poszliśmy na spotkanie z Papieżem, ze wzruszeniem przeczytaliśmy: „Wasz ustrój to socjalizm”, „Polska wierna Bogu” - dosłownie wszystkie hasła zostały pozmieniane.
Trudno zapomnieć wyjątkową atmosferę tamtego spotkania - milion osób uczestniczący we mszy św. i w skupieniu słuchających homilii Jana Pawła II, niepodległościowe okrzyki, ulotki, morze transparentów z napisem „Solidarność”. I wreszcie na zakończenie olbrzymia manifestacja „Solidarności”, chyba pierwsza, w której tak zupełnie świadomie brałem większy udział, nie licząc wcześniejszego biegania z chłopakami pod blok Wałęsy. To była gigantyczna demonstracja, mam wrażenie, że chyba największa w ogóle w Polsce po stanie wojennym, którą pociągnęła młodzież z różnych organizacji antykomunistycznych.
I tak jak pierwsza pielgrzymka Papieża otworzyła drogę do Sierpnia’80, tak ta pielgrzymka w 1987 roku była niesamowicie ożywczym darem dla całej „Solidarności”. Bo nie oszukujmy się – ludzi byli już wtedy zmęczeni, apatyczni, zniechęceni, wydawało się, że wszystko jest przegrane. To był zbyt długi marsz, trwający osiem lat, podczas których, oprócz ciągłych represji i przepychanek z ZOMO, nie udało się właściwie niczego osiągnąć. Ta papieska wizyta w Gdańsku oraz spotkanie na Westerplatte i na Zaspie dodała Polakom na nowo wiatru w żagle.
Zdaniem niektórych homilia na Zaspie to najpiękniejsze słowa, jakie Papież wygłosił podczas wszystkich swoich pielgrzymek do Polski…
- Kiedy Jan Paweł II powiedział na Zaspie: „mówię o Was i w pewnym sensie za was”, prawie każdy z nas płakał. Bo wiadomo, jak wyglądała ówczesna polska rzeczywistość, z kamerami państwowej telewizji pokazującymi jedynie ołtarz, tak, żeby nie było widać tych wielkich tłumów i solidarnościowych transparentów.
Papież powiedział więc za nas piękną homilię, która i dziś stanowi wielkie wyzwanie i uniwersalny program dla całej spuścizny „Solidarności”, traktowanej właśnie jako wspólnota „jednego i drugiego” i „nigdy jeden przeciw drugiemu”.
W pamięci przechowuję także słowa wypowiedziane przez Jana Pawła II na Westerplatte, które w moim przekonaniu stanowią coś w rodzaju ponadczasowego programu dla każdego młodego człowieka: że każdy musi mieć swoje wartości, nosić je w sercu, bronić ich tak jak Westerplatte i zawsze wymagać od siebie, choćby inni od niego nie wymagali.
Mam wrażenie, że tak naprawdę wszystkie słowa wypowiedziane przez Papieża w Gdańsku wyzwoliły w nas dużo Bożej energii i zadecydowały o naszych dalszych życiowych wyborach. Zresztą cały Gdańsk zmienił się wówczas dosłownie w jeden dzień.
Ale Jarek Wąsowicz, młody chłopak z antykomunistycznej Zaspy chodził też na mecze piłkarskiej Lechii Gdańsk...
- ...gdzie trafiłem na kolejną szkołę prawdziwego antykomunizmu. Kibice byli bowiem pierwszym środowiskiem w Polsce, które wymknęło się spod kontroli ówczesnych władz. Komuniści przespali zupełnie lata 70., kiedy to pod ich nosami zaczął się formować całkowicie niezależny ruch kibicowski i pierwsze nieformalne kluby kibica, czyli grupy ludzi złączonych jedną ideą kibicowania swojemu klubowi. Tyle tylko, że w Polsce to kibicowanie przyjęło wówczas także wymiar polityczny. W Gdańsku był nawet oficjalny klub kibica, którego prezesem został znany dziś publicysta Tomasz Wołek, a wiceprezesem sam Donald Tusk.
Dzisiaj socjolodzy coraz częściej mówią o fenomenie politycznym gdańskiej Lechii lat osiemdziesiątych....
- Ale podobne choć oczywiście na mniejszą skale działania miały miejsce także w innych polskich klubach. Niemniej to właśnie Lechia Gdańsk stała się legendą całego antykomunistycznego ruchu kibicowskiego. Bo to właśnie tutaj po raz pierwszy, w 1974 roku, doszło do zamieszek kibiców z milicją na tle politycznym. Stało się to podczas meczu o wejście Lechii do ekstraklasy, kiedy ZOMO skatowała młodego kibica na bieżni stadionu. Zaczęło się od okrzyków: „Pomścimy Grudzień”, „Precz z komuną”, „MO-Gestapo” a skończyło regularną bitwą z zomowcami.
Kibice Lechii od zawsze stanowili środowisko mocno antykomunistyczne. Tworzyli je wszak repatrianci ze Lwowa i z Wilna, którzy doskonale wiedzieli, czym tak naprawdę jest komunizm. A kiedy przeszedł rok 1980 Lechia stała się automatycznie klubem miasta „Solidarności”, co było tym łatwiejsze, że większość jej najbardziej zagorzałych kibiców stanowili strajkujący stoczniowcy i opozycjoniści. Wystarczy zresztą wymienić czołowe nazwiska ludzi, którzy jeździli wówczas na mecze wyjazdowe Lechii: bracia Arkadiusz i Sławomir Rybiccy - dzisiaj posłowie Platformy Obywatelskiej, Donald Tusk, Jacek Kurski, Mariusz Popielarz czy Maciej Płażyński. To były wówczas młode chłopaki. Nie bez kozery mówi się zresztą, że jedyne co łączy dzisiaj Donalda Tuska i Jacka Kurskiego to właśnie biało-zielony szalik Lechii.
O tych kibicach w biało-zielonych szalikach głośno zrobiło się już w sierpniu 1980 roku…
- To była pierwsza taka jawnie polityczna, solidarnościowa akcja - w czasie meczu w Płocku z tamtejszą Wisłą kibice Lechii zaczęli rozrzucać po całym stadionie ulotki o strajku w stoczni.
Podczas zbierania materiałów do mojej książki „Biało-zielona Solidarność” udało mi się dotrzeć do mieszkańców Płocka pamiętających tamten mecz, i oni opowiadali, że to był dla nich szok, prawdziwy wiatr wolności od morza.
No a później zaczęło się na całego. Sprzyjały nam okoliczności. Jakoś tak się bowiem złożyło, że Lechia w tym samym czasie zaczęła piąć się w górę piłkarskiej hierarchii, awansując od trzeciej Ligii do pierwszej, a po drodze zdobywając jeszcze Puchar Polski.
W tym samym czasie wprowadzono jednak w Polsce stan wojenny…
- Stadion Lechii w Gdańsku stał się wówczas jednym z trzech - oprócz stoczni i kościoła św. Brygidy - niezdobytych przez komunistów bastionów „Solidarności”. Na tym stadionie od momentu wprowadzenia stanu wojennego kibice systematycznie upominali się o „Solidarność”, wolność dla internowanych oraz prawa obywatelskie i właściwie nie było meczu na którym nie skandowano by niepodległościowych i antykomunistycznych haseł i nie dochodziłoby do starć z ZOMO.
Niektóre z tych akcji były naprawdę spektakularne, jak choćby ta, kiedy podczas meczu z Ruchem Chorzów, odbywającego się tuż przed wyborami do Sejmu w 1985 roku, wywieszono gigantyczny, wielkości jednej czwartej stadionu transparent „Solidarność – bojkot wyborów”. Cały stadion krzyczał: „Solidarność”, „Pozdrowienia dla Podziemia”, „Na wybory nie pójdziemy”, „Precz z komuną”. I tak non stop przez 20 minut.
Do historii całej polskiej Opozycji przeszedł jednak przede wszystkim mecz z włoskim Juventusem Turyn – najlepszą podówczas klubową drużyną świata…
- W 1983 roku Lechia zdobyła Puchar Polski jako trzecioligowa drużyna, a zaraz potem awansowaliśmy do drugiej ligi i wylosowaliśmy wielki Juventus, w składzie którego grało 9 mistrzów świata plus Platini i Boniek.
Mecz z Włochami rozgrywany był w ponurej rzeczywistości stanu wojennego, ledwie parę dni wcześniej Lech Wałęsa wyszedł z internowania, a wśród Polaków panował nastrój ogólnego przygnębienia. Na dwudziestotysięczny stadion Lechii przyszło jednak wtedy aż 40 tys. ludzi, zjawił się też Wałęsa, namówiony przez braci Rybickich, nieco stremowany, niepewny ludzkich reakcji.
Ale kiedy w przerwie meczu Gdańszczanie zorientowali się, że Lechu jest na meczu, rozpoczął się wielki solidarnościowy festyn - powiewające flagi, skandowane antykomunistyczne hasła, a wszystko to w obecności kamer zachodnich stacji. Włoskie gazety zaczęły nawet pisać że Lechia, to jest nazwa która pochodzi od Lecha Wałęsy.
Dla komunistów ten mecz był wielkim szokiem, tak wielkim, że telewizja państwowa nie pokazała początku spotkania.
Mało kto za to wie o udziale kibiców Lechii w strajkach w Stoczni Gdańskiej..
- Najbardziej widoczne było to podczas strajku w 1988 roku, którego współorganizatorem był jeden z przywódców kibiców Lechii Gdańsk śp. Tadeusz Duffek. Kiedy wybuchł protest w stoczni „Dufo” ściągnął do niej wielu chłopaków, którzy tam nie pracowali, a kibicowali Lechii. To była bardzo mocna ekipa, idąca zawsze na czele pochodów, taka, co to nie bała się zomowców i notowała z nimi regularne starcia pod Brygidą. Zresztą wtedy za biało-zielony szalik można było dostać pałą bardziej niż za opornik w klapie.
Inny zupełnie nieznany epizod dotyczy wyjazdu kibiców Lechii do Warszawy na ligowy mecz z Legią w 1985 roku. Przed tym meczem kibice w biało-zielonych szalikach pojechali pomodlić się na grób ks. Popiełuszki. A kiedy podczas meczu zaczęli skandować hasła solidarnościowe, cały stadion wojskowej, a więc teoretycznie reżimowej Legii wstał i bił im brawo. To była bardzo symboliczna wizyta. Zresztą wydaje mi się, że właśnie śmierć ks. Jerzego stała się tą datą, od której zaczęło się krzepnięcie całej opozycji młodzieżowej. Męczeństwo ks. Jerzego sprawiło bowiem, że władza nie była już w stanie tego opanować.
Ks. Jarosław Wąsowicz (ur. 1973), kierownik Archiwum Salezjańskiego Inspektorii Pilskiej,
historyk, doktorant na UMK w Toruniu, postulator procesu beatyfikacyjnego Męczenników II wojny światowej, redaktor czasopism salezjańskich, autor książki „Biało-zielona Solidarność”