Logo Przewdonik Katolicki

Małżeńtwo do grobowej deski

Jadwiga Knie-Górna
Fot.

Z Lechem Wałęsą, byłym prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej, o wartościach rodzinnych, rozmawia Jadwiga Knie-Górna. Panie Prezydencie, jakie wartości były najważniejsze w Pańskim domu rodzinnym, z którymi wyruszył Pan w świat? Urodziłem się w małej, położonej blisko miasta, wiosce Popowo. I jak to bywa w tego rodzaju miejscowościach, wszyscy o...

Z Lechem Wałęsą, byłym prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej, o wartościach rodzinnych, rozmawia Jadwiga Knie-Górna.



Panie Prezydencie, jakie wartości były najważniejsze w Pańskim domu rodzinnym, z którymi wyruszył Pan w świat?

 

– Urodziłem się w małej, położonej blisko miasta, wiosce Popowo. I jak to bywa w tego rodzaju miejscowościach, wszyscy o wszystkich wszystko wiedzieli. Oczywiście całe nasze wiejskie życie skupiało się wokół kościoła. Wychowanie było proste, według jasnych kryteriów, że białe jest białe, a czarne jest czarne. Wartości oparte były na religii, na stwierdzeniu, że każdy nasz czyn widzi Bóg. Proste prawdy oparte na Dekalogu.

Potem w swoim życiu wypływałem okrętem na głębsze wody i weryfikowałem te wartości wyniesione z domu z życiem. Od początku zauważałem wielki kontrast między tym, jak mnie wychowano, a tym, co spotykałem na swojej życiowej drodze. A hasła komunistyczne całkowicie odbiegały od tych norm. Dlatego jak mogłem, to protestowałem.

Miałem chyba 8 czy 9 lat, kiedy zaprotestowałem przeciwko jakiemuś stwierdzeniu księdza i tak długo za nim chodziłem, aż przyznał mi rację i w końcu poirytowany powiedział do mnie: chłopcze, ty albo w kryminale skończysz, albo zajdziesz bardzo wysoko.

Potem, gdy zmarł Stalin, a byłem wtedy jeszcze w szkole podstawowej, kazano nam płakać. Ja płakać nie chciałem, ponieważ w moim domu rodzinnym o Stalinie mówiono tylko źle albo bardzo źle. Nauczyciel chciał mnie ukarać, bijąc po głowie linijką. Zasłoniłem się ręką, więc po niej oberwałem. W końcu popłakałem się, lecz nie z powodu Stalina, tylko zwyczajnie z bólu. Wszystkie wartości jak prawda, uczciwość, sprawiedliwość oraz wiara, że Pan Bóg widzi wszystkie nasze czyny, zastosowałem w komunizmie – a to była prosta droga do bycia opozycjonistą.



Czy pamięta Pan okoliczności, w jakich poznał swoją żonę Danutę?

 

– Jedni powiedzą, że był to przypadek, inni, że dobry los. Miałem 27 lat i mieszkałem wówczas w Gdańsku przy ulicy Kartuskiej, gdzie stocznia wydzierżawiała kwatery dla swoich pracowników. Kiedyś w drodze do pracy czy też z pracy, zauważyłem Danutę i pomyślałem… jaka ładna dziewczyna. Umówiłem się z nią, nie licząc absolutnie na to, że z tego wyniknie coś poważniejszego. Potem byłem w domu na miesięcznym urlopie, podczas którego mama wypomniała mi nie tylko mój wiek, ale także fakt, że powinienem już zacząć poważnie zastanawiać się nad założeniem rodziny. Uwagi wysłuchałem z uśmiechem, komentując je w myślach – gdzie ja i małżeństwo! A po miesiącu… prosiłem mamę na swoje wesele.

Fakt zawarcia ślubu odnotowałem w momencie… odchodzenia od ołtarza. Wtedy dopiero dotarła do mnie świadomość, że jestem już żonatym mężczyzną. Przyznam się szczerze, że trochę mnie to wówczas przeraziło. O tym, że było to niewątpliwie przeznaczenie, świadczy fakt, że nasze małżeństwo trwa już 39 lat.



Był Pan wychowywany w świecie, w którym obowiązywał ścisły podział w małżeństwie na rolę żeńską i męską. Mężczyźnie nie wypadało być romantykiem, okazującym żonie miłość i czułość.

 

– To prawda. Niestety, ten model trwał zbyt długo i jeszcze gdzieniegdzie jest stosowany. Potrzeba pokoleń, aby go zmienić. Myślę tu głównie o wsiach i mniejszych miejscowościach. W takim dziwnym podziale była wychowywana zarówno moja żona, jak i ja. Mężczyzna zarabiał na dom i utrzymanie rodziny, świat kobiety ograniczał się do domu i wychowywania dzieci oraz gospodarzenia tym, co przynosił mąż. Żyliśmy też zawsze w przekonaniu, że nasze małżeńskie sakramentalne „tak” złożone w kościele obowiązuje do grobowej deski. Teraz, kiedy dzieci są już dorosłe i mamy z żoną dla siebie więcej czasu, ona mówi, że ten nasz stary model małżeństwa był dla niej niedobry, niesprawiedliwy, że miała więcej ode mnie pracy i obowiązków, w tym wychowanie ośmiorga dzieci.

Dziś jest w małżeństwie większe partnerstwo, najczęściej oboje małżonkowie pracują, oboje utrzymują dom i rodzinę, którą także w równej mierze się zajmują. Taki model jest z pewnością sprawiedliwszy. Gdybym mógł cofnąć czas o te 39 lat, pewnie żonie znacznie więcej bym pomagał. Myślę, że również znacznie częściej mówiłbym żonie, że ją kocham. Mnie to zawsze wydawało się bardzo oczywiste, tak byłem wychowany, że uczuć nie trzeba okazywać. Dziś widzę, że to też nie było dobre. Niestety, nigdy nie byłem wylewny i nadal taki jestem.

Polska jest krajem katolickim. Z jednej strony mamy jednak coraz więcej związków nieformalnych, z drugiej odnotowuje się coraz większą liczbę rozpadających się małżeństw. Gdzie, Pańskim zdaniem, tkwi przyczyna tych zjawisk?


– Przyszło nam żyć w czasach wielkich zmian historycznych, gospodarczych i kulturowych. Zanikają granice między krajami, żyjemy w świecie globalizacji. Na pewno te wszystkie czynniki mają ogromny wpływ na człowieka, przede wszystkim tego młodego, nie do końca ukształtowanego. Jedyną słuszną drogą budowania własnego życia – nie tylko rodzinnego – jest budowanie według sumienia, według wartości religijnych, jak i tych niereligijnych, ale powszechnie uznanych i przyjmowanych jako dobre.



Jest Pan ojcem ośmiorga dzieci. Kiedyś się Pan żalił, że dzieci czują przed Panem zbyt duży respekt. Nadal tak jest?

 

– To jest duży problem, z którym borykam się w swoim ojcostwie. Właściwie od urodzenia, przez biedę, wojnę, ciężką pracę i komunizm byłem hartowany i przygotowany na ostrą walkę nie tylko o życie, ale także o przeżycie. Moje dzieci natomiast wychowywały się już w innych warunkach. Przez moje zaangażowanie polityczne były też zmuszone do nagłej i kolosalnej zmiany życia. Z dzieci stoczniowca stały się nagle dziećmi człowieka, o którym mówił cały świat. Często z tego powodu z jednej strony przyklaskiwano im, a z drugiej obrywały straszne razy.

Był czas, kiedy ich ojca w kraju „noszono na rękach”, a był czas, kiedy tego ojca publicznie opluwano. Niełatwo było – a może i czasem jeszcze jest – być dzieckiem Lecha Wałęsy. Widzę w nich cały czas kompleks minionych czasów, kompleks zwycięstw i klęsk. Oni coraz bardziej hartują się i coraz lepiej układają sobie życie, ale jeszcze czasem zdarza się, że pobłądzą.



Z jakimi zatem problemami boryka się rodzina Wałęsów?

 

– Pewnie z takimi samymi, z jakimi boryka się wiele innych rodzin. Moim dzieciom o tyle było trudniej, że z jednej strony je rozpuszczano i pobłażano im, a z drugiej, jak to czynili choćby funkcjonariusze SB, podpuszczano i niszczono.



Czy zdarzyło się, że kiedyś dzieci wypomniały Panu, że przez Pańskie zaangażowanie polityczne oraz późniejszą prezydenturę był Pan ojcem, który tylko okazjonalnie bywał w ich życiu?

 

– Może tak myślały, jednak nigdy mi tego wprost nie powiedziały.



Zaskakuje mnie fakt, że niechętnie mówi Pan o sobie jako dziadku.

 

– Jestem mężem babci jedenaściorga wnucząt. Zatrzymałem się w swoich najlepszych latach młodości i nie przyjmuję do wiadomości, że jest inaczej. Dlatego zawsze z uśmiechem mówię, że to moja żona jest babcią, a ja tylko jej mężem.



Nie chce mi się wierzyć, że nie rozpuszcza Pan swoich wnucząt...

 

– Z żoną stwierdziliśmy, że już dość zajmowaliśmy się wychowywaniem dzieci i teraz nastał dla nas czas wychowawczego odpoczynku. Mam charakter dość zimny, dlatego nie jestem typowym, ciepłym dziadkiem. Co nie zmienia faktu, że wszystkie swoje wnuki bardzo kocham.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki