Konstytucja marcowa stanowiła, że „wszyscy obywatele są równi wobec prawa. Urzędy publiczne są w równej mierze dla wszystkich dostępne”. Jednak kardynalna zasada najsilniejszej wówczas w parlamencie endecji głosiła, że „w Polsce Polacy decydować powinni o naczelnej władzy państwowej”. Pogląd ten podzielała też w grudniu 1922 roku warszawska ulica.
Zaraz po wyborze prezydenta Narutowicza, jeszcze tego samego dnia wieczorem, rozpoczęły się gwałtowne protesty na ulicach Warszawy. Zarówno w brukowej „Gazecie Porannej”, jak i w znacznie poważniejszej „Gazecie Warszawskiej” i „Rzeczpospolitej” pojawiły się artykuły ogłaszające Narutowicza jako „żydowskiego elekta”. Warszawska ulica szybko uznała wybór Narutowicza za „dzieło Żydów i masonów”. Ówczesny polityk ludowy i marszałek Sejmu, Maciej Rataj, który 9 grudnia 1922 r. prowadził posiedzenie elekcyjne Zgromadzenia Narodowego, wieczorem tego dnia wyruszył na spacer ulicami stolicy. W swych pamiętnikach zapisał: „Chodziłem po ulicach i przypatrywałem się bandom włóczącym się, demonstrującym bez przeszkód i polującym na Żydów. Scena na Wiejskiej – jakiś pan w bogatym futrze tłumaczy stróżowi głośno: «wybrali prezydentem złodzieja, żydowskiego pachołka Narutowicza». Sądzę, że po takich informacjach stróż poszedł demonstrować z innymi”.
„Ciężki mój los”
Bulwarowe wątpliwości i oceny na temat kandydata podzielała też awangarda parlamentarna. Trzy prawicowe kluby: Związek Ludowo-Narodowy, Chrześcijańska Demokracja i Stronnictwo Chrześcijańsko-Narodowe, tworzące słynną Chjenę, czyli blok Chrześcijańska Jedność Narodowa, zakomunikowały marszałkowi Ratajowi, że nie wezmą udziału w posiedzeniu, na którym ma nastąpić zaprzysiężenie nowo wybranego prezydenta. Historycy do dziś nie są zgodni, czy miała to być tylko demonstracja politycznej dezaprobaty, czy raczej konkretne działanie prowadzące do braku kworum na parlamentarnym zaprzysiężeniu głowy państwa, które przez to stałoby się nieważne. Maciej Rataj uznał jednak tę sprawę za na tyle poważną, że oświadczenie endecji przekazał samemu Narutowiczowi. Między marszałkiem Sejmu a prezydentem elektem doszło do znamiennej, niepozbawionej dramatyzmu wymiany zdań: „– Lewica robi z Pana chwilowo sztandar – mówił Rataj – prawica bije Pana z całą siłą. Będzie Pan miał ciężkie chwile. Proszę rozważyć, czy będzie Pan miał kogoś, jakąś grupę, która będzie dla Pana nadstawiać karku? Czy ma Pan w Polsce 100 – 1000 ludzi bezwzględnie oddanych? – pytał Rataj. Strapiony prezydent Narutowicz odrzekł: – Wiem, że nie mam i że ciężki mój los, ale trzeba do końca wypić kielich goryczy. Jak nie pójdzie, to za miesiąc, pół roku, rok, usunę się”.
Świętokradcza przysięga
Tymczasem wątpliwości posłów nie gasły. Dwie godziny przed zaplanowanym na 11 grudnia 1922 r. na godzinę 12 zaprzysiężeniem parlamentarnym do gabinetu marszałka Rataja przybył profesor Uniwersytetu Lwowskiego, poseł Edward Dubanowicz z zapytaniem, czy marszałek wie, że obecny prezydent elekt podczas swojego pobytu w Szwajcarii zadeklarował się jako bezwyznaniowiec. Tymczasem Konstytucja marcowa wymagała od prezydenta złożenia przed Zgromadzeniem Narodowym przysięgi na „Boga Wszechmogącego w Trójcy Świętej Jedynego”, eliminując tym samym ateistów z grona potencjalnych kandydatów do fotela prezydenckiego. Oburzony profesor konstatował, że złożenie przez Narutowicza, zadeklarowanego bezwyznaniowca, przysięgi prezydenckiej będzie jawnym świętokradztwem. Na wątpliwości posła Dubanowicza marszałek Rataj odpowiedział tyle dyplomatycznie, co wymijająco, że „sam fakt składania przysięgi przekreśla dawniejsze zgłoszenie bezwyznaniowości i nie może być mowy o zbrodni”.
Awantury w stolicy
W czasie tych kuluarowych i gabinetowych dywagacji w Sejmie warszawska ulica szalała już na dobre. Na placu Trzech Krzyży i w Alejach Ujazdowskich gromadził się rozagitowany i rozgorączkowany tłum. Marszałkowa Aleksandra Piłsudska wspominała później: „Byłam wtedy w mieście. W ścisku nie mogłam się prawie ruszyć. Z jednej strony parła na mnie stara, przygłucha chłopka, która bez przerwy pytała o co chodzi, z drugiej – gruba, wielka służąca. Ta ostatnia z czerwoną twarzą podrygiwała całym ciałem, wymachując pięściami i krzycząc: «Precz z Narutowiczem! Precz z Żydem! Żydzi nie będą nami rządzili!». Skończyło się na tym, że wszyscy koło mnie krzyczeli i przeklinali w podobny sposób. Nie miałam wątpliwości – wśród tłumu znajdowali się agitatorzy”. Nikt z demonstrantów nie zważał na to, że Gabriel Narutowicz wywodził się ze starej szlachty żmudzkiej.
W takiej atmosferze, 12 grudnia 1922 roku po godzinie 11, na ulice stolicy odkrytym powozem, zaprzężonym w dwa białe konie i eskortowanym przez pluton szwoleżerów, wyjechał prezydent elekt Gabriel Narutowicz. Nie pozwolił jechać w ukryciu bocznym ulicami, ale do Sejmu kazał dotrzeć główną trasą, poprzez rozgorączkowany tłum. Szybko w kierunku prezydenta poleciały grudy śniegu z błotem, a po chwili też kamienie. Na czole Narutowicza pojawił się guz, który miał być widoczny aż do śmierci. Prezydent załamany mówił nazajutrz: „To Polka rzuciła we mnie wczoraj grudą lodu – Polka w prezydenta Rzeczypospolitej!”. Pośród skandującego obelgi tłumu, upokorzony Narutowicz dojechał z opóźnieniem do gmachu Sejmu. Tutaj, w znacznie spokojniejszych mimo niechęci części parlamentarzystów warunkach, prezydent Narutowicz złożył konstytucyjną przysięgę: „Bogu Wszechmogącemu, w Trójcy Świętej jedynemu i Narodowi Polskiemu”, kończąc ją wezwaniem „Tak mi dopomóż Bóg i Święta Syna Jego Męka”.
Ostatnie błogosławieństwo
Po przysiędze władze państwowe zaczęły zastanawiać się nad sposobami na uspokojenie anarchii i chaosu na ulicach. Prezydent Narutowicz przejął formalnie obowiązki głowy państwa z rąk naczelnika Józefa Piłsudskiego i szybko wziął się do pracy. Następne dni poświęcił na odbywanie ważnych rozmów politycznych, zmierzających do szybkiego sformowania rządu i zaprowadzenia spokoju. 15 grudnia prezydentowi złożył wizytę arcybiskup warszawski kardynał Aleksander Kakowski, noszący tytuł Prymasa Królestwa Polskiego. Spotkanie to kardynał zrelacjonował w liście do Prymasa Polski kardynała Edmunda Dalbora, pisanym w Warszawie niespełna dwa tygodnie później, w Wigilię 1922 roku: „Kiedyśmy zostali [sami – przyp. aut.], zatrzymał mnie jeszcze kilka minut, mówił o sprawach osobistych, a potem poprosił o błogosławieństwo dla siebie i dla podjętej pracy. Ukląkł na dwa kolana, a kiedym mówił formułę: Benedicat Te etc., przeżegnał się bardzo pobożnie. Skądinąd już wiedziałem, że codziennie, wstając rano z łóżka, żegnał się znakiem krzyża św.”. Popołudnie spędzone z kardynałem Aleksandrem Kakowskim miało być ostatnim w życiu prezydenta Narutowicza. Następnego dnia,
16 grudnia w południe, prezydent miał tradycyjnie dokonać uroczystego otwarcia wystawy malarstwa w słynnej warszawskiej Zachęcie.
Dwie niepotrzebne śmierci
16 grudnia 1922 roku, około godziny 12.15, Narodowa Galeria Sztuk Pięknych „Zachęta” Warszawa – Śródmieście. Wśród świty dostojników, dyplomatów i artystów prezydent zwiedza galerię obrazów. Mówi, że bardzo lubi malarstwo, ale brak czasu nie pozwala mu na częste odwiedziny galerii. Na dłuższą chwilę prezydent zatrzymuje się przed obrazem Teodora Ziomka „Pejzaż zimowy z wiejskimi chatami”. Nagle rozlega się suchy trzask czterech wystrzałów. Rewolwer w ręce zabójcy przytknięty był nieomal do samych pleców prezydenta. Ofiara osunęła się na ziemię z wyrazem zdziwienia na twarzy. Rozlega się krzyk kobiecy: „Biedna Polska!”. Ciało umierającego pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej leży na podłodze galerii. Głowę konającego podtrzymuje Kazimiera Iłłakowiczówna, młoda poetka, zatrudniona wówczas w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, którym jeszcze kilka dni wcześniej kierował Narutowicz. Obok stoi zabójca – 53-letni Eligiusz Niewiadomski, malarz, wykładowca i krytyk sztuki. Na procesie nie przyzna się do winy, a jedynie do „złamania prawa”. Sam zażąda dla siebie kary śmierci, która wykonana zostanie wkrótce na stokach warszawskiej Cytadeli.