Zaśpiewaj mi mamo
W szkole podstawowej ponad dwadzieścia lat temu były zajęcia dodatkowe. Nazywały się rytmiką. Pani grała na pianinie, a dzieci chodziły w kółeczko, klaszcząc w dłonie albo podrzucając woreczki wypełnione grochem.
Zajęcia z rytmiki przypomniały mi się w okolicznościach, w których nie powinny się przypominać – na Mszy św. z udziałem dzieci. Niby wszystko w porządku: dzieci z przodu, rodzice w pobliżu, katechetki zaangażowane. Problem zaczął się, kiedy z chóru padło polecenie: a teraz, dzieci, śpiewamy głośno! I wszyscy klaszczemy!
Przyznaję, że miałam dreszcze. Dzieci klaskały głośno, absolutnie nie przejmując się tym, co śpiewają. Organista grał swoje – choć miałam wrażenie, że postawiony przy organach metronom oszalałby z przerażenia. Nawet, gdyby ktoś chciał się włączyć do tego dziwnego śpiewu, to mając odrobinę słuchu i wyczucia rytmu, nie dałby rady.
Naukowcy twierdzą, że dziecko uczy się śpiewać tylko od drugiego człowieka. Z telewizji i radia może muzykę polubić, może stać się nawet jej znawcą i koneserem – ale śpiewać nauczy się dopiero, kiedy obok będzie śpiewał ktoś drugi. Człowiek uczący się śpiewu z radia, nie jest w stanie utrzymać ani rytmu, ani melodii.
Melodię w kościele podtrzymuje pokolenie pań, nazywanych potocznie babciami. I chwała im za to, bo choć głosy często już nie takie, jak dawniej, to melodia nadal taka, jak w nutach zapisana. Za kilkanaście lat babciami będzie pokolenie dzieci, przy których metronom szaleje. A my, żeby nie wystraszyć świata, zmuszeni będziemy odprawiać jedynie recytowane liturgie.
Śpiewajmy z dziećmi, błagam. Pół godziny dziennie.