W wyborach parlamentarnych w 1991 roku zwycięstwo odniosły partie obozu postsolidarnościowego. Od tamtej pory wahadło wyborcze wychylało się na przemian – raz w prawo, raz w lewo. Aż do tego roku. Kilka dni temu z woli wyborców stery władzy zostały co prawda przekazane w inne ręce, ale po raz pierwszy ostały się one przy partii o korzeniach solidarnościowych. I śmiem twierdzić, że właśnie ta zmiana biegu wahadła stanowi najważniejsze wydarzenie tegorocznej kampanii parlamentarnej.
W tych wyborach, w przeciwieństwie do lat ubiegłych, prawdziwa walka od początku toczyła się tak naprawdę tylko i wyłączne pomiędzy „ludźmi styropianu”; dawny opozycjonista występował przeciwko innemu opozycjoniście, a byli działacze zderzali się z niedawnymi partyjnymi kolegami.Ostatecznie z tej kłótni w „rodzinie” zwycięsko wyszła Platforma Obywatelska, ale tak naprawdę wynik batalii niemal do samego końca był sprawą otwartą.
Można tu wymieniać wiele powodów, które przyczyniły się do tego, że porażkę poniosło akurat rządzące Prawo i Sprawiedliwość: z pewnością wpływ na to miała niezwykła mobilizacja elektoratu wielkomiejskiego i młodych wyborców – tradycyjnie sympatyzujących raczej z PO, nieoczekiwanie wysoki wynik Platformy na wsi, wyraźna przegrana Jarosława Kaczyńskiego w telewizyjnej debacie z Donaldem Tuskiem, wreszcie zmiana przez PO retoryki wyborczej w ostatnim tygodniu kampanii, kiedy to zamiast czarnych billboardów i negatywnych informacji, pojawiły się kolorowe optymistyczne obrazki malowane przez dzieci – czyli wizja kraju po wygranej Platformy. W tym samym czasie PiS konsekwentnie jechało starą płytą – straszyło korupcją, prywatyzacją szpitali, oligarchami itp. I przegrało.
Nie to jednak wydaje się dziś najistotniejsze. O wiele ważniejsze jest postawienie pytania: no i co dalej z tym całym kramem?
Podział mandatów w Sejmie
Koalicja czy Zosia Samosia?
Weźcie sprawy w swoje ręce – zdają się dziś mówić obywatele do polityków PO. Ponad 41 proc. poparcia, 209 posłów w sejmowych ławach, 60 senatorów – te liczby mówią same za siebie. Aby być większością parlamentarną, PO musiałaby jednak dysponować 231 mandatami w 460-osobowym Sejmie. Brakuje jej zatem 22 „szabelek”... To dużo i zarazem mało.
W jaki sposób Platforma może załatać ten niedobór? A choćby poprzez utworzenie rządu mniejszościowego, który będzie szukał brakujących głosów doraźnie, przy okazji uchwalania kolejnych ustaw. PO może też próbować wyciągać posłów z innych ugrupowań: z chwiejnego PSL, z demokratycznej części LiD-u czy z umiarkowanego skrzydła PiS-u.
Ale historia uczy, że takie rozwiązania są środkiem doraźnym i przypominają raczej zarządzanie przez permanentny kryzys (czego najlepszym dowodem nieustanne przepychanki w poprzednim parlamencie, przy okazji mozolnych prób klecenia sejmowej większości).
Wszystko wskazuje więc na to, że PO zdecyduje się na utworzenie koalicji rządowej. Pytanie tylko z kim? Na pewno nie z Prawem i Sprawiedliwością, bo lider tej partii Jarosław Kaczyński oświadczył już, że wyklucza możliwość rządzenia z Platformą Obywatelską.
Druga strona też nie jest zainteresowana takim wariantem. PO uzyskała przecież swój wysoki wynik przede wszystkim właśnie dzięki mobilizacji elektoratu antypisowskiego, nie zaś z racji jakiejś szczególnej sympatii wyborców do Platformy i jej liderów.
Mariaż z Lewicą i Demokratami także raczej nie wchodzi w grę, już choćby tylko z tego powodu, żeby nie dawać PiS-owi okazji do łatwych ataków za „pokumanie się liberałów z komuchami”.
Najbardziej naturalnym koalicjantem jest więc dla PO Polskie Stronnictwo Ludowe. O takiej koalicji politycy obu partii mówią zresztą od dawna. Pozostaje tylko określenie ceny, za jaką ludowcy skłonni są poprzeć nowy rząd. A PSL zasłużenie cieszący się opinią partii obrotowej – czyli takiej, co to dla stanowisk pójdzie na sojusz z każdym, z pewnością tanio skóry nie sprzeda. W ruch pójdą więc ministerialne stołki, posady w rządowych agencjach i państwowych spółkach. Ale Platforma tę cenę zapłaci. Ba – wiele wskazuje na to, że PO nawet dysponując całkowitą większością i tak rozważałaby koalicyjny sojusz z ludowcami. Dlaczego? Bo dzieląc się władzą, dzieli się także częścią odpowiedzialności za rządzenie krajem. A w razie ewentualnego niepowodzenia, część winy spadnie wówczas także na koalicjanta.
Podział miejsc w Senacie
Objazd na weto
O ile więc politycy Platformy nie powinni mieć większego problemu z uzyskaniem większości parlamentarnej, o tyle prawdziwe schody zaczną się, gdy przyjdzie ciułać drugą, chyba dziś znacznie potrzebniejszą większość: 3/5 Sejmu, która pozwala na odrzucanie prezydenckiego weta. A to może okazać się dość częstą koniecznością.
Bo chyba nikt nie ma złudzeń, że prezydent Lech Kaczyński nie będzie ułatwiał Tuskowi i spółce rządzenia krajem na sposób „platformerski”. A jego weto to potężny kij w szprychy. I dzięki temu PiS, choć formalnie już tylko jako partia opozycyjna, pozostaje cały czas w grze, zachowując istotny wpływ na decyzje nowego parlamentu.
Dlatego więc Platforma z konieczności musi uśmiechnąć się nie tylko do PSL-u, ale także do LiD-u. Innej drogi już nie ma. Bo dopiero połączenie głosów posłów tych trzech partii daje wymagane 276 głosów, odrzucających „nie” płynące z Pałacu Namiestnikowskiego.
Lewica i Demokraci jest więc jednocześnie przegranym, ale i wygranym tych wyborów.
Lidowcy ponieśli klęskę, bo szermując antyrządowymi hasłami, pozostali nadal opozycją ledwie drugiego sortu – z marnymi 13 proc. głosów, co stanowi niewiele lepszy wynik niż ten uzyskany dwa lata temu. A kto nie idzie do przodu...
Ale te 13 proc. jest dokładnie tym, ile potrzeba, aby antyprezydenckie puzzle zaczęły układać się w logiczną całość. Platformie znów przyjdzie więc płacić. Czym? Raczej nie stanowiskami – gdyby LiD poszedł na taki układ, mógłby podzielić za kilka lat los nieszczęsnych „przystawek” z LPR i Samoobrony, które zostały w końcu zjedzone przez potężnego pisowskiego koalicjanta. Co więc LiD będzie chciał uzyskać? Zapewne konkretne decyzje parlamentarne. Na przykład likwidację albo ograniczenie zakresu działania Instytutu Pamięci Narodowej, wpływ na obsadę szefa CBA, a być może także rezygnację z niektórych najbardziej liberalnych postulatów gospodarczych PO. I przynajmniej przez najbliższe dwa lata (kiedy to kończy się pierwsza kadencja prezydenta Kaczyńskiego) Platforma będzie musiała na tego typu ustępstwa iść. I to pewnie niejeden raz.
PiS-tolet w tyle głowy
Dla wielkiego przegranego tych wyborów, Prawa i Sprawiedliwości, bolesna jest nie tylko sama porażka z PO, ale także niemożność realizacji planu „b”, przewidzianego na okoliczność wyborczej klęski. I tu znów kłania się arytmetyka. Aby bowiem podtrzymać prezydenckie weto, czyli jeszcze bardziej pomieszać szyki rządzącej Platformie, Jarosław Kaczyński musiałby mieć do dyspozycji 185 poselskich szabelek. Dziś ma ich 166...
Niewątpliwym sukcesem PiS-u jest jednak – oprócz całkiem przyzwoitego mimo wszystko wyniku wyborczego – zneutralizowanie populistycznych „przystawek”: Andrzeja Leppera i jego Samoobrony oraz walczącej o ten sam pisowski elektorat Ligi Polskich Rodzin. Efekt? Obie partie nie wprowadziły swoich ludzi do parlamentu, a na dodatek każda z nich otrzymała wynik poniżej 3 proc. poparcia. Ani Samoobrona, ani LPR nie dostaną więc dotacji wyborczych z państwowej kasy. A to obu formacjom wróży jak najgorzej. Najprawdopodobniej polityczną śmierć.
Tegoroczne wybory przyniosły jednak nie tylko ucywilizowanie naszej sceny politycznej; wyraźnie widać, że zaczyna się ona stopniowo krystalizować, coraz bardziej przypominając dwubiegunowy amerykański wariant parlamentaryzmu. Czy w Polsce doczekamy się więc naszej rodzimej wersji demokratów i republikanów? Najpewniej tak, choć dziś trudno jeszcze powiedzieć, jaka będzie ta właściwa linia podziału politycznego między nimi. Ewolucja trwa. Z całą pewnością jednak kierunek naszych politycznych wyborów przestaje wytyczać zegar historii. Wyborcze wahadło zmieniło swoją trajektorię.