Życie Wojciecha Kóčki mogłoby posłużyć za scenariusz niejednego filmu sensacyjnego z wielką polityką w tle. Szukali go hitlerowcy, ukrywał się przed NKWD, a i w Polsce Ludowej nie było mu łatwo. W 1945 roku uchodził za najpoważniejszego kandydata na stanowisko premiera państwa łużyckiego. Nigdy nie wyparł się swych korzeni i pochodzenia z małego, ale bardzo dumnego narodu blisko spokrewnionego z Polakami. A poza tym pozostał jednym z najwybitniejszych polskich intelektualistów doby powojennej.
We wschodniej Saksonii, nad Szprewą rozsiadło się prastare miasto o ponadtysiącletniej metryce – Bautzen znane w Polsce jako Budziszyn. Jego pierwotna nazwa brzmi jednak Budyšyn. Choć miasto jest niemieckie, to uchodzi za kulturalną stolicę Górnych Łużyc. Dziś o Łużyczanach zwanych też niekiedy Serbami Łużyckimi wiemy w Polsce niewiele. A przecież zasługują oni na nasz szacunek, skoro jako bratnie ludy słowiańskie przetrwali wiele wieków nierzadko agresywnej germanizacji. Łużyczanie nigdy nie zdołali wybić się na niepodległość, choć wiele było takich prób. Największa szansa na utworzenie Wolnych Łużyc nastała po 1945 roku. Wtedy jednym z najpoważniejszych kandydatów na przywódcę państwa łużyckiego był znakomity polski uczony, archeolog i antropolog, prof. Wojciech Kóčka.
Stąd jego ród
Przyszedł na świat 13 października 1911 roku w Wownjowie, dziś dzielnicy Budziszyna, w rodzinie żyjących tu od ponad 1500 lat łużyczan. Od najmłodszych lat towarzyszyła mu świadomość jego pochodzenia i konieczności zachowania tego dziedzictwa wobec zagrożenia w otaczającym tę wysepkę słowiańskości wszechgermańskim morzu. Mały Wojciech uczył się w Budziszynie, w łużyckiej szkole elementarnej, początkowo w warunkach Republiki Weimarskiej, która gwarantowała mniejszościom pewne prawa. – Były to ponure czasy zbliżających się Niemiec hitlerowskich. Łużyczanie jako obywatele Rzeszy byli wtedy wynaradawiani. Ci, którzy godzili się zniemczyć, nie mieli trudności z dalszym kształceniem – opowiada córka Wojciecha Kóčki, profesor Hanna
Kóčka-Krenz. Ojciec był jednym z tych, którzy nie zamierzali zaprzeczać swoim łużyckim korzeniom i narodowej tożsamości. Z tego powodu w Niemczech mógł ukończyć jedynie liceum pedagogiczne i pracować w lokalnej szkole wiejskiej, albo starać się kształcić na poziomie akademickim za granicą. Łużyczanie wybierali najchętniej Czechy, rzadziej Polskę. Ojciec wybrał jednak Polskę. Najpierw, od 1934 roku, uczył się języka polskiego w Dalkach pod Gnieznem, a później rozpoczął studia uniwersyteckie w Poznaniu.
Klasa łużycka Wojciecha Kóčki w Budziszynie, ok. 1920 r.
Błyskotliwy naukowiec w balonie
Wojciech Kóčka studiuje więc na Uniwersytecie Poznańskim archeologię pod kierunkiem słynnego profesora Józefa Kostrzewskiego, antropologię pod przewodnictwem docenta Karola Stojanowskiego oraz etnologię u profesora Eugeniusza Frankowskiego. W 1936 roku uzyskuje tytuł magistra filozofii w zakresie wymienionych dyscyplin. Obroniona praca oparta była na badaniach w jego rodzinnych łużyckich stronach. Już w czasie studiów Wojciech Kóčka osiągnął pierwsze imponujące sukcesy naukowe. Pracował w Biskupinie podczas odkrywania tam śladów ważnego grodu kultury łużyckiej. Oprócz tradycyjnej pracy archeologicznej młody student, a wkrótce asystent, wsławił się tam szczególnymi osiągnięciami. Do roku 1939 Wojciech Kóčka wykonał kilka tysięcy unikatowych fotografii, w tym kilkaset z wykorzystaniem balonów oraz setki zdjęć zabytków ruchomych. Wybitny polski archeolog profesor Zdzisław Rajewski zapisał później o pracy Kóčki: „Znakomite zdjęcia Biskupina, Kłecka, Niestrojna i Poznania oraz innych obiektów, dalej setki zdjęć zabytków ruchomych należą po dziś dzień do najwyższej klasy fotograficznej dokumentacji archeologicznej, podobnie jak i zdjęcia z wojskowego balonu obserwacyjnego w Biskupinie”. Wojciech Kóčka szybko opanował trudną w tamtych czasach umiejętność fotografowania dla celów naukowych. A było to przedsięwzięcie niebywale trudne. Należało za każdym razem odpowiednio ustawić balon powietrzny nad badanym obiektem, przy każdym zdjęciu zmienić kliszę oraz tuż przed fotografowaniem unieruchomić balon na dużej wysokości poprzez ręczne sterowanie linami nośnymi. W tym też czasie, tuż po magisterium, Wojciech Kóčka nagrał pierwsze filmy z prowadzonych prac wykopaliskowych. Wraz z wykonanymi wówczas pierwszymi próbami „fotografii barwoczułej” były to, jak na lata 1935-1937, niebywałe osiągnięcia. W 1937 roku ekspedycji biskupińskiej, a de facto Wojciechowi Kóčce specjalny balon wojskowy został przydzielony rozkazem samego marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego. Za nadzwyczajny wkład w polskie badania archeologiczne w okresie biskupińskim, młody naukowiec został odznaczony przez prezydenta RP Ignacego Mościckiego Złotym Krzyżem Zasługi.
Prof. Hanna Kóčka-Krenz kontynuuje dzieło naukowe ojca – jest również wybitnym archeologiem
Wojna wszystko przerywa
Tuż przed wojną Wojciech Kóčka cieszy się już zasłużoną opinią rzutkiego, młodego naukowca. Latem 1939 roku bierze ślub z młodą romanistką Adelą Ożgą, dzięki czemu zdobywa polskie obywatelstwo. W końcu 1939 roku ma objąć stanowisko kierownika Muzeum w Grudziądzu. Wojna drastycznie przerywa te plany. Polski archeolog i antropolog pochodzenia łużyckiego, jako Łużyczanin do niedawna – o ironio! – z paszportem III Rzeszy w kieszeni, znalazł się prawdopodobnie na hitlerowskich listach proskrypcyjnych. Być może na tych, które w przedwojennym Poznaniu przygotowywał szowinistyczny działacz mniejszości niemieckiej Kurt Lück, etnograf dowodzący w swych pseudonaukowych rozprawach wyższości „rasy aryjskiej” nad „słowiańskim podczłowiekiem”. – Już przed wojną ojciec działał na rzecz Wolnych Łużyc – wspomina Hanna Kóčka-Krenz. Mamie oszczędzał wiadomości na ten temat: „Lepiej, żebyś o tym nie wiedziała” – powtarzał. Z ubolewaniem stwierdzam, że ja również bardzo mało o tym wiem, tym bardziej że powojenne czasy nie sprzyjały rozmowom na ten temat. Ojciec musiał odgrywać jakąś ważną rolę skoro we wrześniu 1939 roku ewakuowano go ostatnim samolotem z Poznania do Warszawy. Z płonącej stolicy, na piechotę, wraz ze swoim kolegą, Łużyczaninem, przedzierał się przez bombardowaną nieustannie Polskę. Chciał dotrzeć na Rzeszowszczyznę, do domu rodzinnego mojej mamy, gdzie kilka miesięcy wcześniej rodzice wzięli ślub – mówi córka Wojciecha Kóčki. Po inwazji Rosjan na walczącą z hitlerowcami Polskę, ojciec z kolegą został zatrzymany przez czerwonoarmistów. Padło podejrzenie, że są szpiegami. Ojciec został postawiony pod ścianą. Zdawało się, że to już koniec. Mówił po polsku, łamanym łużyckim. Wzbudziło to wątpliwości czerwonoarmistów, zawołali więc swojego przywódcę, który jakimś szczęśliwym trafem słyszał coś o tych Łużyczanach. I uwolnił ojca i jego kolegę. Ojciec dotarł w końcu do domu swoich teściów. Tymczasem mama, która w momencie wybuchu wojny przebywała w Poznaniu, w ciąży z moim bratem, zdołała jeszcze przejechać pociągiem przez całą Polskę, wśród bomb i pożogi, do domu swych rodziców. W czasie wojny ojciec ukrywał się w domu rodzinnym swoich teściów pod nazwiskiem panieńskim swojej matki – Delanow. Pod koniec wojny profesor Hensel i profesor Rajewski ściągnęli ojca do Mogielnicy pod Warszawą. Ojciec miał tam prowadzić sklep warzywny. Zupełnie się do tego nie nadawał, sprzedawał wszystkim „na krechę”.
Wojciech Kóčka i archeolodzy przed wojną w Biskupinie. Chwila odpoczynku
Stracone nadzieje
Powojenne losy Wojciecha Kóčki były bardzo skomplikowane. Szybko postanowił wrócić na Łużyce. – Ojciec zawsze mówił, że jest Łużyczaninem. Swojej narodowości nigdy się nie wyparł, mimo że przyjął polskie obywatelstwo. Po polsku mówił z charakterystycznym grasejowaniem, z głębokim „er”, ale bardzo poprawnie, językiem literackim, jakiego się już nie spotyka często – wspomina córka.
Wojciech Kóčka poczuł w 1945 roku, że jego miejsce jest na Łużycach. Wielu Łużyczan wierzyło wtedy w możliwość co najmniej autonomicznego państwa dla ich narodu. Po dotarciu na teren radzieckiej strefy okupacyjnej pokonanego państwa niemieckiego, Kóčka włączył się od razu w dzieło odbudowy serbołużyckiego życia narodowego. Przebywając w Budziszynie, został kierownikiem Sekretariatu Głównego Domowiny – związku skupiającego łużyckich patriotów. Wkrótce wszedł też do „Łuziskoserbskieho Zemskeho Narodneho Wubjerka” – namiastki parlamentu, skupiającego przedstawicieli obwodowych łużyckich komitetów narodowych. Z ramienia tych organizacji Wojciech Kóčka podejmował trudne rozmowy z władzami komunistycznymi, działając na rzecz niepodległości swego narodu.
– Ojciec postanowił wrócić do Polski, gdy zorientował się jak niewielkie są szanse na powodzenie sprawy łużyckiej. Jeszcze w 1945 roku wraz z mamą i bratem ruszyli przez granicę w Zgorzelcu do Polski – opowiada Hanna Kóčka-Krenz. Na przejściu granicznym rodzina została aresztowana przez NKWD. – Oddzielono ojca od mamy i brata. Zaczęły się przesłuchania. W drodze na nie – ojciec, który był dobrze przygotowany do wyjazdu z radzieckiej strefy okupacyjnej – wyjął przygotowane wcześniej koperty z adresem, znaczkami i informacją o aresztowaniu i wręczał je mimochodem przypadkowym przechodniom. Jeden z takich listów doszedł do Budziszyna, do znajomych ojca. Ojca zwolniono z aresztu, ale przy wypuszczeniu powiedziano mu dobitnie, że ma siedzieć na miejscu w Budziszynie i robić, co mu każą, a jeśli nie – to cała rodzina wyląduje na Syberii. Ojciec „siedział cicho”, ale zaledwie dwa tygodnie, po czym zdecydował się na ucieczkę do Czechosłowacji – dodaje córka łużyckiego działacza.
Starszy brat, Wiecisław Kóčka, opowiedział swojej siostrze przebieg tej ucieczki: „Brat ojca zawiózł nas swoim samochodem w pobliże czeskiej granicy. Był wczesny ranek. Mgły unosiły się nad rozległymi łąkami. Brat ojca wyłączył silnik i samochód zjechał bezszelestnie, na wolnym hamulcu, jak najbliżej granicznej doliny. Rodzina wysiadła, cicho przeszła przez łąkę, przez tory kolejowe i znikając w mlecznej mgle, znalazła się na czeskiej stacji kolejowej”. Później przez rok, Kóčkowie ukrywali się u brata Wojciecha – Korli i jego żony, Morawianki, w Rostohach koło Pragi. W lutym 1947 roku Wojciech Kóćka z żoną i synem po raz kolejny przez zieloną granicę przedarł się do Wrocławia. – Mama była wtedy już w ciąży ze mną i w ciąży pokonywała kolejną niełatwą podróż – dodaje Hanna.
Nauka i Łużyce – dwie Ojczyzny
We Wrocławiu otrzymał posadę adiunkta w Zakładzie Antropologii miejscowego uniwersytetu i prowadził intensywną pracę naukową. Nadal jednak oddawał się działalności na rzecz Wolnych Łużyc. W swojej patriotycznej determinacji nie wahał się nawet przed odbyciem spotkań z Władysławem Gomułką, w owym czasie wicepremierem rządu PRL odpowiedzialnym za administrację ziem zachodnich. „Dla niego w polityce liczyła się przede wszystkim skuteczność i realizm, a nie zwodniczy blichtr stanowisk – zapisał Piotr Pałys, badacz dziejów łużyckich. – Cechy te, wraz z trzeźwą oceną możliwości serbołużyckiego ruchu narodowego, oraz doskonała znajomość lokalnych uwarunkowań politycznych pozwoliły Kóčce w trakcie jego działalności w Polsce osiągnąć kilka znaczących sukcesów. Było to przede wszystkim zwolnienie w latach 1947 i 1948 z polskich obozów 59 Serbołużyczan – przymusowych żołnierzy armii niemieckiej oraz umożliwienie nauki w Polsce kilkunastoosobowej grupie studentów z Łużyc. Warto zauważyć, że nawet dla większości przedsięwzięć, których nie udało się ostatecznie zrealizować, takich jak uruchomienie gimnazjum w Zgorzelcu, zorganizowanie serbołużyckiej gminy nad Nysą Łużycką, czy sprowadzenie na studia do Warszawy przyszłych serbołużyckich pastorów, Kóčka potrafił uzyskać poparcie właściwych polskich czynników. To, że nie dochodziły one do skutku, wynikało z przyczyn niezależnych tak od niego, jak i od strony polskiej”.
W 1959 roku przeniósł się na Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, gdzie do przedwczesnej śmierci w 1965 roku pracował jako profesor i kierownik Katedry Archeologii. Na pogrzebie Wojciecha Kóčki wybitny archeolog, profesor Witold Hensel, podkreślając wyjątkową pozycję zmarłego w świecie naukowym, zauważył także: „W Jego osobie tracimy uczonego o głębokiej odpowiedzialności za przedsiębrane przez siebie prace, twórcę bardzo precyzyjnie ważącego swoje opinie, a zarazem człowieka niezwykle wyrozumiałego dla słabości innych. Przy tym wszystkim sam był człowiekiem w pełnym tego słowa znaczeniu, postacią dla której i dzięki której słowo człowiek brzmiało dumnie”.