Zabawa w Hollywood
Michał Bondyra
Film traktuję jak hobby, zajęcie, z którego czerpię radość tworzenia, kręcenia, montażu. Gdybym zaczął robić to za pieniądze, pewnie przestałoby mnie to cieszyć mówi o swojej pasji utalentowany reżyser i scenarzysta kina offowego, 22-letni prawnik Paweł Łukomski.
Był grudzień 2001 r. Skrzyknęliśmy paru znajomych. Padł pomysł, by nakręcić film. Nie mieliśmy...
– Film traktuję jak hobby, zajęcie, z którego czerpię radość tworzenia, kręcenia, montażu. Gdybym zaczął robić to za pieniądze, pewnie przestałoby mnie to cieszyć – mówi o swojej pasji utalentowany reżyser i scenarzysta kina offowego, 22-letni prawnik Paweł Łukomski.
Był grudzień 2001 r. Skrzyknęliśmy paru znajomych. Padł pomysł, by nakręcić film. Nie mieliśmy scenariusza, planu, praktycznie niczego prócz dobrych chęci. Pamiętam pierwszą kamerę, śmieszną, taką, którą kręcić można imprezy urodzinowe lub wesela. I tak powstała pierwsza produkcja: „Sycylijskie tango” – film gangsterski bez większego sensu i wizji. Niemniej była to dla nas namiastka kina, zabawa w polskie „Hollywood”. Wtedy z grupą kolegów zauważyliśmy, że jest potencjał, tyle że trzeba podejść do tego z głową, przygotować plan, by wszystko miało ręce i nogi. Powstało amatorskie Studio35 i drugi, potem trzeci, w końcu kolejny film...
W zeszłym miesiącu kręciliśmy sceny do najnowszej produkcji. Sierpień daję sobie na jego złożenie, by zdążyć z wrześniową premierą. Będzie to film na największą jak dotąd skalę. Do dyspozycji dostanę aż trzy półprofesjonalne kamery, osobę odpowiedzialną za muzykę i człowieka, który spełni rolę producenta. A akcja rozegra się w środowisku blokowym. Będzie to miks dynamicznego kina z obrazem do zastanowienia, takim, by każdy mógł wyłowić coś dla siebie.
Zeszyt z pomysłami
Początek wszystkiego stanowi pomysł, co wbrew pozorom nie jest takie proste. Dobrze, by był oryginalny, ale nie zawsze tak jest. Pomysł przychodzi, gdy oglądam film, czytam gazetę, surfuję po necie. Wynika też z obserwacji. Mam zeszyt, w którym wszystko notuję. Tak było z fabułą mojego ostatniego filmu „KK”, ukazującego pogoń za informacją i osaczenie człowieka we współczesnym świecie. Próba kina moralnego niepokoju – ryzykowna, ale trzeba stawiać sobie wyzwania, by dorzucić trochę ciężaru do sztangi, którą podnosimy przez życie.
Zanotowane zapiski układają się w całość, dojrzewają. Adaptuję te wycinki na potrzeby scenariusza. To, co zostaje, szyję w wątki, korygując je oczywiście logicznie, by od początku do końca miały one związek przyczynowo-skutkowy.
Pisząc scenariusz, nauczyłem się, by zawęzić akcję do możliwie kilku miejsc. Jeśli byłoby inaczej, płodziłbym na papierze rzeczy ciekawe, ale strasznie trudne do realizacji.
Bo moją wyobraźnię hamuje budżet. W kinie offowym w zasadzie budżetu nie ma. Najlepsi w Polsce dysponują jakąś jego namiastką, kwotą rzędu 15 tys. złotych. Moje koszty wahają się między 100 a 500 złotych na film, ale mam ten komfort, że kręcę w rodzinnym mieście, Białej Podlaskiej, gdzie masę ludzi zaangażowanych jest charytatywnie.
Kapryśni bywają przechodnie
By zabrać się za kręcenie scen, najpierw trzeba znaleźć obsadę. Ostatnio przy kręceniu filmu „0101” rzuciłem w Internecie hasło, że poszukuję odtwórcy głównej roli. Zgłosiło się kilka osób. Wybrałem najlepszą, świeżą twarz. W moich filmach gra jednak pewna grupa znajomych, która rotacyjnie się zmienia – młodzi ludzie, moi rówieśnicy.
Po skompletowaniu obsady trzeba przygotować „miejscówki”, czyli miejsca, gdzie można się rozłożyć ze sprzętem. Te przygotowuje się kilka dni przed właściwym kręceniem. Kiedyś udało mi się bezpłatnie wynająć dom na Zaciszu, w którym mogłem realizować wszystkie wizje.
Ale taki komfort to rzadkość. Szczególnie przy scenach zewnętrznych. Nie chodzi tu bynajmniej o kapryśną pogodę, bo kapryśni bywają głównie... przechodnie. Tak było w „0101”. Gehenna. Kręciliśmy scenę, w której jeden z bohaterów niesie nieprzytomnego przeciwnika, a w tym momencie ze stoickim spokojem i uśmiechem na ustach na rowerze przejeżdża starsza pani. Dramat. Ale kto jej zabroni?
Stróże prawa to fani kina
Ogromne problemy stwarzają też samochody, warkot ich silników jest tak głośny, że powtarzamy sceny tak długo, aż uda nam się wpasować w moment względnej ciszy.
Wracając do ludzi... Mają różne pomysły. W „Sycylijskim tangu 2” ktoś zauważył, że ekipa filmowa jest na budowie, i doniósł na policję, posądzając nas o kradzież, dewastację i kilka innych rzeczy. Policja przyjeżdżała zresztą kilkakrotnie. Zdarzało się też, że z naszej winy. Tak było, gdy kręciliśmy pościg w centrum miasta, wystając przez okno z kamerą w pędzącym samochodzie, czy też na PKP, kiedy biegałem po torach, chcąc uchwycić w kadrze jadący pociąg. Na szczęście stróże prawa to na ogół fani kina...
W szmateksie i bez improwizacji
Filmowe eksponaty to osobny rozdział. Ich zdobycie zależy od naszych znajomości. A jeśli już coś pojawia się na ekranie, to z dużą dozą prawdopodobieństwa jest pożyczone. Tak jest z samochodami kolegów bądź ich ojców. Są jednak rzeczy kupione za własne pieniądze. W „0101” potrzebowaliśmy ubrań. Wpadliśmy więc na pomysł, by kupić je w osiedlowym szmateksie. Braliśmy hurtowe ilości koszulek, płaszczy – a wszystko oscylowało w okolicach 5 złotych. Właścicielka ciucholandu kłaniała nam się później w pas, bo rozkręciliśmy jej interes.
Montaż to krecia robota. Przy „0101” godzinie nakręconego materiału odpowiadała minuta na ekranie. W przypadku „KK” proporcja była jeszcze większa. Przejrzenie materiału i obrobienie go na domowym komputerze, czasem klatka po klatce, jest potwornie żmudne. Dlatego wszystko staram się dopracować wcześniej w scenariuszu, bo później to, co widać na ekranie, ma głębszy sens. Wbrew pozorom bardzo nie lubię improwizować.
Rodem z VHS i DVD
Spójnym pierwiastkiem w „0101” i „KK” jest pogoń za informacjami i w pewnym sensie próba odnalezienia się we współczesnym, zwariowanym świecie. „0101” jest wariacją science fiction, „KK” – dramatem. W obu zrobiłem agresywny montaż i triki, które nazwałbym „kontrolowanym chaosem”, widocznym w scenie pogoni po ziemi niczyjej (w „0101”) oraz okradania bohatera na osiedlu („KK”). Nie ukrywam, że wynika to trochę z moich fascynacji kinem komercyjnym, bo na hollywoodzkich produkcjach, oglądanych na kasetach VHS i płytach DVD po prostu się wychowałem. To one ukształtowały moją wrażliwość i sposób pokazywania pewnych problemów.
Choć chcę, by moje filmy dobrze się oglądało, to dążę też do tego, by widz musiał się trochę zaangażować intelektualnie. W swoich obrazach zawarłem bowiem pewne spostrzeżenia. Odpowiednio je zniekształciłem, bo na ekranowy ekshibicjonizm nie mam po prostu śmiałości. Mimo to obrazy te wyrażają jakieś moje lęki i refleksje...
Każdy ma swoją Białą
Odbiorcy moich filmów są młodzi – od szesnastu do dwudziestu kilku lat. Nie mają chyba konkretnych oczekiwań, bo każdy z moich obrazów jest na swój sposób inny. Trylogia „Sycylijskie tango” jest komedią, „0101” filmem science fiction, a „KK” kinem moralnego niepokoju. Widownia też jest różna. Ta w Białej ma dla mnie kredyt zaufania, z sympatią odnosi się do wszystkiego, co zrobię. Konkursowa czy festiwalowa jest bardziej krytyczna, ale bywa też czasem bardzo nieobiektywna, bo każdy film i każdy twórca ma taką swoją Białą... Tym bardziej że staram się być bezkompromisowy – albo film się spodoba, albo nie zostawią na nim suchej nitki.