„The Beatles, jakich nigdy wcześniej nie słyszeliście” – głosi reklamowa naklejka na pudełku płyty. Bardzo długo odnosiłam się do tej zapowiedzi sceptycznie. Cóż bowiem można zmienić w muzyce doskonałej? Po co ją zmieniać, powtórnie miksować i jeszcze reklamować jako płytę nową? Chyba tylko dla pieniędzy. Melomani doskonale zdają sobie sprawę, że wszystkie płyty tego zespołu należą do najdroższych w każdym sklepie muzycznym. Uwierzyłam dopiero zachwytom przyjaciół „beatles-maniaków” i nie zawiodłam się. To rzeczywiście nowe oblicze nieistniejącego już zespołu, stare piosenki brzmiące nowocześnie, ale zarazem nic nietracące z ducha lat sześćdziesiątych.
Starsi czytelnicy wiedzą o co chodzi, natomiast młodszym, szczególnie tym, którzy twierdzą, że The Beatles to muzyka dla babci i dziadka, krótko przypomnę historię grupy. John Lennon, Paul McCartney, George Harrison, Ringo Starr – te nazwiska zna chyba każdy. Poznali się w Liverpoolu i grali w najsłynniejszym zespole świata przez zaledwie dziesięć lat (1960-1970). Pomiędzy majem 1963 a lipcem 1969 roku aż siedemnaście ich utworów znalazło się na szczytach angielskiej listy przebojów, w podobnym czasie numerem jeden w USA było aż dwadzieścia piosenek The Beatles! „Love Me Do”, „She Loves You”, „Help!”, „Yellow Submarine”, „All You Need Is Love”, „Yesterday” czy „Let It Be” – do dziś spokojnie mogą królować na domowych karnawałowych potańcówkach.
Na albumie „Love” znajdują się same znane i popularne utwory, jest ich aż 26. Co w nich nowego zatem? Otóż zostały jeszcze raz zmiksowane przez legendarnego sir George’a Martina – starego producenta The Beatles – i jego syna Gilesa. Należy podkreślić, że przeróbek starego materiału z oryginalnych taśm dokonał „piąty Beatles”, do którego bezgraniczne zaufanie mają żyjący muzycy. „Ten album sprawia, że Beatlesi znów są razem, bo nagle przy mnie i Ringo pojawiają się John i George” – cieszy się McCartney. „To magia! Usłyszałem nawet rzeczy, o których nagraniu zupełnie już zapomniałem!” – podnieca się Ringo Starr. Rzeczywiście, panowie Martin namęczyli się przekopując kilometry starych taśm i nadając starym piosenkom nowe dźwięki, tak aby swym brzmieniem sprawiały wrażenie powstałych w 2006 roku. Co więcej – w niektóre utwory powplatali fragmenty innych utworów, co może wyglądać na przedsięwzięcie ryzykowne, ale rezultaty ich pracy są rewelacyjne – proszę mi wierzyć! Nie mam nic przeciwko temu, żeby w taki sposób rozprawiać się z legendą – odświeżać, ale z głową i szacunkiem do muzyki i najlepszych piosenek wszech czasów.