Z Janem Grzegorczykiem, pisarzem, autorem „Dziurawego kajaka i Bożego Miłosierdzia”, rozmawia Jadwiga Knie-Górna
Wszystkie Twoje książki tak naprawdę poświęcone są Bożemu Miłosierdziu. Trudno nie odnieść wrażenia, że w jakiś szczególny sposób jesteś nim zafascynowany…
– Zostałem zrodzony przez Miłosierdzie co najmniej w dwóch wymiarach. Przyszedłem na ten świat z wielkim trudem i kiedy leżałem pod namiotem tlenowym, mama prosiła Boga, że jeśli zostawi mnie przy życiu, to zostanę księdzem… Może na szczęście nim nie zostałem. Jako gryzipiórek mniej szkody wyrządzę. Na chrzcie nadano mi imię Jan, co znaczy „Bóg okazał Miłosierdzie”, „Bóg się zmiłował”. Po wtóre, moja pierwsza książka – „Każda dusza to inny świat”, opowiadająca o siostrze Faustynie, ks. Sopoćce i dzieciach marnotrawnych – zrodziła mnie jako pisarza. Nadała też mojemu myśleniu podstawową prawdę, że każda dusza – jak pisała Faustyna – to rzeczywiście inny świat. Te słowa mówią, że Pan Bóg z każdym człowiekiem obcuje w indywidualny sposób, że kocha nas w naszej różnorodności. Otwieranie się na prawdę niepojętej przez nas tajemnicy obcowania Boga z człowiekiem jest najwspanialszą przygodą mojego życia. Jak wielka jest to tajemnica, świadczą słowa św. Faustyny, która w „Dzienniczku” napisała, że wszyscy aniołowie w niebie nigdy nie zgłębią, czym jest tajemnica Miłosierdzia. Nie martwmy się więc, gdy często nie rozumiemy bezgraniczności Miłosierdzia.
Św. Tomasz pisze, że Miłosierdzie jest największym przejawem wszechmocy Boga. Nie rozmnożenie ryb, nie uciszenie burzy, lecz Miłosierdzie. A my słabi, kulawi nędzarze możemy coś z tej wszechmocy zaczerpnąć. Mój mistrz duchowy Roman Brandstaetter mówił, że jesteśmy mądrzy między jednym a drugim głupstwem, które popełniamy. Przekładając te słowa, można powiedzieć, że jesteśmy miłosierni między jedną a drugą chwilą, kiedy nas w swoje władanie bierze gniew. Często upadamy w docieraniu do Miłosierdzia, nie potrafimy sobie poradzić z otaczającym nas złem. Najgorsze jednak, gdy powiadamy: „piekła tobie życzę”, i przenosimy naszą nienawiść w wieczność.
Tylko miłosierdzie daje życie tu i w wieczności.
Zastanawiam się, w czym tkwi siła Koronki. Dlaczego jest tak, że najczęściej chwytamy się jej jak ostatniej deski ratunku?
– Dobrze, że z takiej ostatniej deski ratunku budujemy tratwę, którą przepłyniemy na tamten świat. Gorzej, gdy fałszywie pojmujemy Koronkę, traktujemy ją jako narzędzie magiczne. Koronka jest tak ważna, bo dzięki niej zaczynamy prawidłowo oddychać. Dostarczamy do naszych komórek właściwy pokarm. Nie ma sensu jednak licytować, która modlitwa jest skuteczniejsza. Bo w modlitwie nie chodzi o zaklęcie, ale o otwieranie naszego serca na bliźniego i na Boga. Ta uwaga odnosi się także do całego posłannictwa s. Faustyny. Przynależy ono do tzw. objawień prywatnych, które tylko wspierają to, co Bóg powiedział człowiekowi w Biblii. Możemy, ale nie musimy w nie wierzyć. Być może są ludzie, którym do zrozumienia, że Miłosierdzie jest najwspanialszym przymiotem Boga, koroną wszystkich Jego dzieł, wystarczy na przykład „Przypowieść o synu marnotrawnym”, w której nawet nie pada słowo miłosierdzie.
Skoro jest to najwspanialszy przymiot Pana Boga, to dlaczego posłannictwo o nim z takim trudem się przebija?
– Taki jest Boży scenariusz. Pan Jezus powiedział św. Faustynie, że „będzie chwila, w której dzieło to, które tak Bóg zaleca, będzie jakoby w zupełnym zniszczeniu”. Za jej czasów w Kościele częściej mówiono o Bożej sprawiedliwości niż o Miłosierdziu. Zresztą do dziś można się spotkać z opinią i kapłanów, i świeckich, że mówienie o Miłosierdziu wprowadza anarchię i daje fałszywą nadzieję. W 1958 roku Stolica Apostolska wydała dekret zakazujący kultu Miłosierdzia. Na początku fałszywie interpretowano posłannictwo s. Faustyny, np. twierdzono, że w Święto Miłosierdzia nie trzeba przystępować do spowiedzi… Dekret zakazujący szerzenia kultu zniesiono w 1978 roku, w czym największa była zasługa Karola Wojtyły, wówczas jeszcze arcybiskupa Krakowa. I to on, już jako Jan Paweł II, napisał w swojej encyklice „Dives in misericordia” to, czego wcześniej się obawiano, a mianowicie, że Kościół żyje swoim autentycznym życiem, kiedy głosi, że Miłosierdzie Boże jest najdoskonalszym przymiotem Boga.
Czasy dla Miłosierdzia – że się tak kulawo wyrażę – nie są obecnie łatwe. Słowo to zostało wpisane w różne konfiguracje polityczne. Dla niektórych kojarzy się z „grubą kreską”. Miłosierdzie zawsze jest niezbędne i jednocześnie zawsze będzie natrafiało na przeszkody.
O tym najlepiej przekonał się ks. Michał Sopoćko, bez którego nie byłoby posłannictwa…
– To prawda. Gdyby na przykład nie kazał pisać s. Faustynie „Dzienniczka”, nikt nie poznałby dziejów jej duszy. Jego życie było pasmem upokorzeń i braku zrozumienia. Umierał w przekonaniu, że nikt z kapłanów nie przejmie dzieła szerzenia kultu Bożego Miłosierdzia. Dlatego przykre, że przy różnych Faustynowych uroczystościach nie wspomniano słowem o tym pokornym kapłanie.
W swojej najnowszej książce pt.„Dziurawy kajak i Boże Miłosierdzie” pisze Pan, że Roman Kluska sięgnął po „Dzienniczek” zupełnie przypadkowo. Leżąc w gipsie, miał jedynie do dyspozycji tę lekturę. Jako człowiek mający niezwykle analityczny umysł, chciał przyłapać Faustynę na jakichś sprzecznościach, nielogicznościach. I nie tylko, że nie znalazł żadnego błędu, ale im dalej go czytał, tym bardziej się nim zachwycał. Ale z „Dzienniczkiem” jest czasem zupełnie odwrotnie; zamiast do siebie przyciągać, odpycha nas, rodzi lęki…
– „Dzienniczek” nie jest z wielu powodów łatwą lekturą. Faustyna pod nieobecność ks. Sopoćki w 1934 roku, pod wpływem podszeptów szatana spaliła swoje notatki. Później za namową ks. Sopoćki odtwarzała je zwykle w tajemnicy przed siostrami. „Kradła” czas na pisanie, stąd czasami treści „Dzienniczka” są zagmatwane i pomieszane czasowo. Są w nim warstwy mistyczne i ludzki opis prześladowań, jakich Faustyna zaznała w zakonie. Po wojnie, kiedy siostry sięgnęły do „Dzienniczka”, były zdumione, że osoba, która wydawała się tak cicha, święta i pokorna, opisywała takie „błahe” sprawy. Ale dzięki tym ludzkim fragmentom „Dzienniczek” jest tak prawdziwy.
Ale ta „prawdziwość” niektóre osoby irytowała, dlatego próbowały go poprawić…
– Rzeczywiście, próbowano w historii poprawiać „Dzienniczek”. Próby te były jedną z przyczyn zakazania szerzenia kultu Miłosierdzia według objawień Faustyny. Jedna z matek przełożonych przeredagowywała jego fragmenty, z czego wyszły herezje. To poprawianie, czy raczej idealizowanie Faustyny, pozostało wśród niektórych sióstr do dziś. Kiedy zadzwoniłem do Łagiewnik i poprosiłem o pewne strony z „Dzienniczka” do mojej książki, usłyszałem: „Dobrze, ale jak na tych stronach będą błędy ortograficzne, to my ich panu nie udostępnimy”… To jest jakaś fałszywa troska, przecież gdyby Pan Jezus chciał, to na sekretarkę Miłosierdzia zamiast dziewczyny, która skończyła trzy klasy wiejskiej szkoły, a w zakonie była siostrą II chóru, to znaczy pracowała w kuchni, ogrodzie i pralni, wybrałby taką, która zna bezbłędnie język polski i jest co najmniej matką przełożoną. Ale tak nie uczynił. Myślę, że Pan Bóg wybiera na Apostołów Miłosierdzia ludzi wedle naszego rozumienia mało kompetentnych, byśmy nie mieli wytłumaczenia, że aby działać dla sprawy Miłosierdzia, trzeba być wszechmocnym i doskonałym. Największy skarb powierzył nędzarzom. Kazał malować s. Faustynie swój miłosierny wizerunek, a ona przecież nigdy pędzla w ręce nie miała. Tak samo my każdego dnia musimy namalować nasz własny obraz Jezusa Miłosiernego, choć często nie mamy zielonego pojęcia, jak to zrobić. Ważne, aby dotarły do nas te słowa, które usłyszała św. Faustyna. „Nie w piękności farby ani pędzla jest wielkość tego obrazu, ale w łasce Mojej”.