7 października 1941 roku. Przed parafią w Poniecu stoi samochód, w środku siedzą oficerowie gestapo. Ksiądz Kazimierz Herud, ówczesny wikariusz, pamięta ten dzień doskonale. – Zrobili dokładną rewizję – opowiada. W szafce było dwieście marek, które jeden z nich zabrał i schował do kieszeni. Potem mnie zabrali.
Sześćdziesiąt pięć lat po tym zdarzeniu rozmawiam z ks. Kazimierzem, który godzinami mógłby opowiadać o wojnie. Siedzimy w jego pokoju, w domu księży emerytów w Antoninku. Odniosłem wrażenie, że jest to miejsce niezwykle spokojne, ale i bogate, bo za każdymi drzwiami tego budynku kryje się historia doświadczonego kapłana. Można by pomyśleć, że ten dom jest smutny, a mieszkający w nim księża czekają już tylko na nieunikniony koniec. Nic bardziej mylnego.
– Panuje tu rodzinna atmosfera, czuję się tu jak w domu – mówi pracująca tu siostra Stanisława. – Księża razem się modlą, jedzą posiłki, rozmawiają...
Fort VII
W domu mieszka dwudziestu siedmiu kapłanów i jedna osoba świecka. Ksiądz Kazimierz jest najstarszy – w grudniu kończy sto lat – i jak na swój wiek ma zadziwiającą pamięć. Ze szczegółami opisuje celę w Forcie VII, do którego trafił zaraz po zatrzymaniu przez Niemców. Pamięta niemal wszystko – ma jedynie problem z przypomnieniem sobie nazwiska jedynego współwięźnia, który oprócz niego dożył końca wojny. Z siedemnastu osadzonych przeżyło tylko dwoje...
Z celi w Forcie VII ksiądz Kazimierz trafił do obozu śmierci w Dachau. Przez trzy lata żył pod gołym niebem, w cieniu obozowych baraków, wielokrotnie cudem uchodząc z życiem. Najbliższy śmierci był jednak już po wyzwoleniu, kiedy jego wycieńczony organizm nie wytrzymał i ksiądz uległ ciężkiej chorobie. Cudem uratowany końcówkę wojny spędził
w Niemczech, gdzie po sześciu latach spotkał brata. Po wojnie pracował w parafiach w Radlinie i Brodach Poznańskich, skąd dwadzieścia cztery lata temu został przeniesiony do domu emerytów w Antoninku.
– Jak wygląda księdza dzień?
– Albo śpię, albo jem – ksiądz Kazimierz uśmiecha się. – Schodzę też na Mszę Świętą do kaplicy, ale już nie stoję, tylko siedzę. Tak jak Papież pod koniec życia.
Dzień księdza Kazimierza zaczyna się o trzeciej trzydzieści. Nie wyobraża sobie, żeby wstawać później. Budził się o tak wczesnej porze już w latach dwudziestych, więc dlaczego teraz miałby zmieniać zwyczaje. Cały poranek odmawia modlitwy, później idzie do kaplicy na Mszę Świętą, po której je śniadanie. Bardzo lubi odpoczywać w swoim fotelu – nie przepada za telewizją. – W telewizji to nic nie ma. Tylko reklamy.
Prognoza pogody
To ulubiony i najbardziej oczekiwany przez niego program. Ksiądz musi wiedzieć, jaka pogoda będzie w nocy i nad ranem (co jest oczywiste, biorąc pod uwagę, że tak wcześnie wstaje). Mało tego – obserwując otoczenie, potrafi niemal bezbłędnie wywnioskować, jaka będzie pogoda
w najbliższym czasie, dlatego bez informacji telewizyjnych świetnie by sobie poradził.
Kiedy ksiądz żartobliwie narzeka na telewizję, uświadamiam sobie, że przed wojną kapłani nie dysponowali takimi zdobyczami techniki, jak chociażby mikrofon. Ksiądz Kazimierz był więc zmuszony do głośnego mówienia kazań. Siła przyzwyczajenia była na tyle silna, że kilka lat temu, po rekolekcjach, które „wykrzyczał” w jednej z parafii, szczęśliwie zaopatrzonej w sprzęt nagłaśniający, poproszono go, żeby, w trosce o słuch wiernych, mówił nieco ciszej.
Niezwykła pamięć i poczucie humoru
To cechy, które można przypisać księdzu Kazimierzowi. Pomimo wielu bolesnych doświadczeń wojny i powojennej rzeczywistości nie stracił pogody ducha i radości powracania do swojej przeszłości. W pewnym momencie mówi pół żartem, pół serio, że to dziwne, iż dożył tego wieku i rozmawia teraz ze mną. Opowiada, jak będąc dzieckiem wpadł pod lód, a nieco później pod kopyta kucyka.
– A trzeci wypadek, to jak pogryzły mnie pszczoły. Leżałem parę dni blady i wszyscy myśleli, że umrę.
Niesamowite jest to, jak pewne wypadki mogą wpłynąć na nasze życie. Pszczoły nie zabiły wtedy młodego Kazimierza. Mało tego – ich użądlenia wzmocniły jego odporność na tyle, że po latach przeżył ciężkie mrozy w obozie śmierci – jak mówi, dzięki pszczołom.
– Mogłem wtedy umrzeć, ale przeżyłem – śmieje się – i tak dożyłem stu lat!
Żegnając się, życzę księdzu wszystkiego najlepszego z okazji zbliżającego się dnia urodzin. Odpowiada mi z charakterystycznym dla siebie dystansem.
– Jak już minie ta rocznica – mówi podając mi rękę – będę myślał, co dalej. Jak długo będę jeszcze żył? – śmieje się. – Przecież jak człowiek ma sto lat, to już ma prawo umrzeć, prawda?
Jest późne popołudnie. Wychodzę wąską ścieżką w kierunku bramy. Zachodzące nad lasem słońce odbija się delikatnie w oknach tego wielkiego domu. Za każdym z nich kryje się człowiek i jego historia.
Reportażu Jacka Butlewskiego o ks. Kazimierzu Herudzie będzie można wysłuchać w Radiu Emaus 23 grudnia
o godz.17.20 (www.radioemaus.pl).