Sowiecka agresja we wrześniu 1939 r. skutkowała wieloma zbrodniami wobec polskiego narodu. Jedną z nich były masowe wywózki do ZSRS i niewolnicza praca na rzecz Sowietów. Po podpisaniu paktu Sikorski-Majski tysiącom Polaków udało się wyjechać z „nieludzkiej ziemi”. W koszmarnych warunkach mężczyźni docierali z Armią Andersa na wszystkie fronty II wojny światowej. Kobiety i dzieci – do polskich obozów, między innymi w Afryce.
Opowieści zesłańca przeplatają czas teraźniejszy z przeszłym. O przeżyciach sześciolatki Maryni opowiada dziś już ponadsiedemdziesięcioletnia Maria Gabiniewicz. Wspomina podsokolańską wioskę z pięknym, rodzinnym drewnianym domem z gankiem, po którym dziś zostały już tylko czarno-białe zdjęcia. Opowiada o ojcu, żołnierzu wojny polsko-bolszewickiej, który na kilka tygodni przed wybuchem II wojny sadzał siedmioletnią Marynię na kolanach i śpiewał legionowe pieśni. Pamięta zabawy ze starszymi braćmi na szerokich łąkach i łagodnych pagórkach. Wskrzesza idealny świat, który pozostał już tylko w pamięci przekazywanej z pokolenia na pokolenie.
Ostatnim transportem do Afryki
Siedmioosobowa rodzina Gabiniewiczów gospodarzyła na zamożnym kilkudziesięciohektarowym gospodarstwie i żyła w spokoju, mierząc czas upływającymi porami roku i cotygodniowymi nabożeństwami w kościele parafialnym w Sokolanach. Dla sześcioletniej Maryni wojna była szokiem. Rosjanie w wiosce pojawili się szybko. Jej ojciec, były uczestnik wojny 1920 r., później policjant, wreszcie „kułak”, z góry był skazany „na wyniszczenie”. Został aresztowany przez Sowietów, prawdopodobnie zamordowany i spoczywa bez grobu, bo ślad po nim zaginął. W niedługim czasie aresztowany został też, za działalność w organizacji „Błyskawica”, starszy brat Maryni. Osadzono go na długie miesiące w grodzieńskim więzieniu. Wyzwoliła go dopiero niemiecko-sowiecka wojna.
W bezkres wygnania rodzina Gabiniewiczów wywieziona została w czerwcu 1941 roku. Pani Maria opowiada o ciężkich przeżyciach, gdy jechali bydlęcymi wagonami na Syberię i do Kazachstanu. Każdego dnia ktoś umierał z braku żywności i chorób. O podpisaniu układu Sikorski-Majski dowiedzieli się dopiero przy pierwszych wrześniowych śniegach syberyjskiej zimy tego samego roku. Po otrzymaniu przepustki, bo nie każdej rodzinie było to dane, tygodniami uciekali od sowieckiej „wolności”. Marynia była na skraju życia i śmierci, modlitwą tylko niesiona przez matkę, która nie chciała oddać córki do szpitala. Sowieci często nie oddawali dzieci Polakom twierdząc, że zmarły. W rzeczywistości polskie dzieci były później rusyfikowane w domach dziecka. – Pozostały mi dwa mocne wspomnienia z ostatnich tygodni w ZSRS – opowiada Maria Gabiniewicz. – Jesteśmy na stacji w Jangi Julu. Mama pokazywała mi wówczas polskich żołnierzy odjeżdżających w transportach kolejowych do Iranu i Iraku. Wyglądałam jak szkielet. Tuż przed odjazdem pociągu z wagonu wyskoczył jeden z żołnierzy i podał mi paczuszkę. Była tam jego cała racja żywnościowa. I chyba to uratowało mi życie. Kiedy byłam niedawno na Monte Cassino, zastanawiałam się, czy ten żołnierz tu walczył i czy przeżył. Drugie wspomnienie to Msza Święta odprawiana przez biskupa polowego gen. Józefa Gawlinę i słowa Ewangelii: „Nie troszczcie się, co byście jedli, ani o ciało wasze, czym byście się odziewali... albowiem Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie”.
Na statek do Afryki Marynia, jej brat Tadeusz i mama dotarli ostatnim transportem jesienią 1942 roku. Pożegnali starszego brata, Stacha, który szedł do Armii Polskiej pod dowództwo gen. Władysława Andersa. Pani Maria pamięta również jak dziś pierwszą Mszę św. poza sowieckim piekłem. Właśnie w Teheranie przystąpiła do Pierwszej Komunii Świętej. Mimo że była ponad cztery tysiące kilometrów od Polski, czuła się tam jak w kraju, śpiewając z setkami Polaków „Słuchaj Jezu, jak Cię błaga lud...”.
W obozie „Wielkiego Pana”
Przez Zatokę Perską wojenną łajbą, na ten czas przystosowaną do transportu ludzi i osłanianą wojskowym konwojem, kilkaset rodzin popłynęło ku wolności. Udało się to łącznie niespełna czterdziestu tysiącom cywili, spośród kilkuset tysięcy wywiezionych do ZSRS. Osiedli m.in. w: Indiach, Persji, Libanie, Palestynie, Egipcie, Meksyku. Spod strzech krytych słomą trafiali pod afrykańskie strzechy kryte trawą słoniową, do utworzonych ponad dwudziestu polskich osiedli dla blisko dwudziestu tysięcy ludzi. Polacy pojawili się też w Tanganice, Ugandzie, Kenii, Rodezji. W marcu 1943 roku, w Rodezji właśnie Marynia z mamą i bratem na prawie sześć lat znalazła schronienie w półtoratysięcznym „obozie”, w miejscowości Bwana M’Kubwa, co w polskim tłumaczeniu znaczyło „Wielki Pan”. I w „Wielkim Panie” przechodziła z czasu dziecięcego w panieński. – Każde osiedle było tam małą Polską – opowiada Maria Gabiniewicz. – Choć domki w niewielkim stopniu przypominały nasze polskie, to już w ogródkach rosły, zdobyte jakimś cudem, polskie kwiaty. W 1944 roku nasza społeczność zbudowała niewielki kościółek, po którym do dziś została pamięć i fundamenty. Przy głównej bramie był orzeł biały ułożony jakimś sposobem przez pana Józefa Pillera. Na orlich piersiach widniał napis: „Boże, zbaw Polskę”, a wokół: „Bóg, Honor, Ojczyzna”. Wizerunek orła istnieje do dziś i jest znakomicie konserwowany przez polskie rodziny mieszkające w okolicy. Na maszcie zawsze powiewała biało-czerwona flaga. Nigdy nie zapomnę, jak cała nasza społeczność z naszym duszpasterzem, franciszkaninem o. Arturem Staroborskim, zbierała się wokół orła podczas uroczystości państwowych. Na modlitwę i śpiewy przychodziłyśmy w harcerskich mundurkach, z pochodniami.
Kiedy szły lwy...
Mimo doskonałego wyżywienia, z mnóstwem owoców, dzieci i młodzież wycieńczona w Rosji łatwo zapadała na tropikalne choroby. Do czasu wyjazdu z wioski, w 1948 roku, prawie pięćdziesięcioro dzieci zmarło. Groby niektórych z nich jeszcze do dziś znajdują się na miejscowym cmentarzu. Marynia przez czas pobytu w Rodezji czternaście razy leżała w szpitalu, bardzo ciężko chorowała na malarię.
– Najwięcej czasu pochłaniała szkoła. Uczyłyśmy się z nowych polskich książek i według przedwojennego programu. Pamiętam, jak nieomal dosłownie przeżywałyśmy Sienkiewiczowskie „W pustyni i w puszczy”. My też bujaliśmy się na lianach, odkryliśmy, że wśród buszu są drzewa owocowe. I, co nie było bezpieczne, wyrywaliśmy się „na owoce”. Pamiętam też, że kiedyś nie pozwolono nam wychodzić z domków, bo szły lwy. Innym razem musieliśmy się ewakuować, bo była inwazja mrówek. Ale też odkryliśmy, że kiedy domek obsypie się popiołem, to zawracają.
Ze szkoły Maria Gabiniewicz zapamiętała wielu szlachetnych pedagogów. Wśród nich zwłaszcza tych, którzy uczyli nie tylko poszczególnych przedmiotów, ale też patriotyzmu i kultury osobistej, m.in. wychowawczynię z drugiej klasy szkoły podstawowej panią Rozalię Solecką czy Marię Borawską i Marię Zittową, bardzo zaangażowane w prowadzenie chóru, zespołu muzycznego i szkolnego teatru. W pamięci pozostały jej też koleżanki z klasy, z którymi spotkała się po sześćdziesięciu latach – na przełomie ubiegłego i obecnego wieku. Z pewną nostalgią pani Maria wspomina również miejscowego listonosza, który przywoził na rowerze listy z odległej poczty. Te z Polski i od znajomych osiedlonych prawie na całym świecie; wiele radosnych o odnalezieniu rodzin, ale i przynoszących informacje o śmierci mężów, braci – poległych na antyniemieckich frontach, szczególnie wielu pod Monte Cassino.
Pani Maria Gabiniewicz, oprócz rodzinnych afrykańskich zdjęć, albumów i książek, w tym przez siebie napisaną, jedną z pamiątek darzy szczególnym sentymentem. Jest nią fotografia obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej z kościoła w Bwana M’Kubwa. Do Afryki obraz przywiózł w kawałkach zesłaniec – Piotr Jakieła. Przed wojną mieszkał, wraz z rodziną, w Miłowie, na Podolu, wśród ukraińskich rodzin. Swego czasu Piotr Jakieła ufundował dwa obrazy dla miejscowego domu ludowego. Kiedy wybuchła wojna, Sowieci napadli na wioskę. Ofiarami ich agresji padły też obrazy, które pocięli na kawałki. Piotr Jakieła zabrał jeden z nich – obraz Matki Boskiej – na wygnanie. Najpierw na Syberię, a później do Afryki. Tam poskładany i zakonserwowany zdobił główną nawę świątyni.
W końcu lat czterdziestych dorastająca już panna Marynia wróciła z mamą do Polski. Nie ominęło jej, podobnie jak innych wygnańców, przesłuchiwanie przez funkcjonariuszy UB. Przede wszystkim pytano ją, dlaczego opuściła Związek Radziecki. Jej dwaj starsi bracia pozostali na Zachodzie.