Malutki pokoik z zaprószoną wiórami podłogą. Równo ułożone na stolarskim stole narzędzia i kawałki drewna pokreślone ołówkiem… I ten zapach – drzewa i farby – pobudzający twórczą wyobraźnię. Przekraczając próg tej niedużej pracowni, wkracza się w inny świat. Mały świat równie miniaturowych postaci, gdzie ptaki z drewnianymi skrzydłami patrzą cichutko na nieruchomych świętych, a frasobliwy Chrystus siedzi zadumany pośród wpatrzonych w siebie kolorowych ludzi…
Marian Marczyk mieszkający w Łaziskach, niedaleko Wągrowca, rzeźbi od dziecka. Nikt go do tego nie namawiał, nikt też nie uczył. Pierwsza rzeźba, a raczej efekt dziecięcej zabawy, powstała w piątej klasie szkoły podstawowej. – Od początku chciałem rzeźbić ludzkie twarze – wspomina artysta. – Wydawało mi się to wówczas bardzo proste. Dziś wiem, że rysy i mimika twarzy to najtrudniejszy element rzeźbiarskiej sztuki. Kiedy wspominam moje pierwsze dzieła wykonane w topolowej korze, to czasami trudno nie powstrzymać się od śmiechu – proste i smukłe postaci dziwnie zerkające nieproporcjonalnymi oczami czy też kolorowe ptaszki, którym ze względu na nieco zachwiane proporcje trudno byłoby się wzbić w powietrze. Pragnienie tworzenia było jednak wówczas zdecydowanie silniejsze od posiadanych umiejętności i pokory wobec jakichkolwiek wzorców. Z upływem czasu nabierałem coraz większej wprawy, a tym samym pokochałem ożywianie martwych kawałków drewna – dodaje z uśmiechem Marian Marczyk.
Zrozumieć drzewo
Wybór odpowiedniego materiału, drewna, które posłuży do stworzenia kształtu, nie może być dziełem przypadku. To nie tylko kwestia wiedzy i doświadczenia, ale przede wszystkim pewnej zdolności i indywidualnych umiejętności. – Każdy rzeźbiarz musi nie tyle znać się na drewnie, co je rozumieć – uważa pan Marczyk. – Patrząc na zwykły pień czy też na kawałek kory, musi mieć pewność, że są one właściwe. Każdy rzeźbiarz wie doskonale, że najlepsze do formowania jest drewno lipowe, miękkie i elastyczne.
Musi ono jednak – jak podkreśla pan Marczyk – leżakować przynajmniej trzy lata na powietrzu. Poddawane jest wtedy działaniom słońca, mrozu i wilgoci. W ten sposób naturalnie i stopniowo wytraca wszystkie swoje siły. Taka pielęgnacja sprawia, że gotowa rzeźba nie popęka.
Wiórek po wiórku
W powszechnej opinii artystów funkcjonuje powiedzenie, że prawdziwa sztuka nie wymaga specjalnych warunków. Tak też jest z rzeźbiarstwem. Pan Marian Marczyk z dumą wspomina czasy, kiedy rzeźbił siedząc w gościnnym pokoju, grzejąc się przy piecu kaflowym. Wióry, niczym szeleszczący dywan, pokrywały wówczas drewnianą podłogę domu. Dzisiaj pan Marian posiada niedużą pracownię, wyposażoną w specjalistyczne narzędzia i niezbędne sprzęty. Myliłby się jednak ten, kto wyobrażałby sobie to nieduże pomieszczenie zastawione mechanicznymi piłami, elektrycznymi strugami lub szlifierkami. Tu niepodzielnie króluje praca ręczna. Ostre dłuto, pędzelek i niewysoki stołek to najlepszy oręż artysty rzeźbiarza.
Prace nad rzeźbą rozpoczyna się od pomysłu. Do artystycznej wizji dobiera się następnie odpowiedni kawałek drewna lub kory. Ołówkiem szkicuje się na nim zarys postaci czy przedmiotu. Kolejne warstwy, zbierane odpowiednim dłutkiem, ukazują stopniowo zamierzenie autora. Rzeźba nie powstaje jednak jako proces ciągły, fabryczny. – Osobiście staram się rzeźbić kilka figur jednocześnie, wracając do każdej co kilka dni – tłumaczy pan Marczyk. – Taki system pracy pozwala przemyśleć i dopracować artystyczne dzieło. Daje czas na refleksję i zadumę oraz lepsze zrozumienie tego, co chce się poprzez twórczy akt przekazać. To chyba najwłaściwsza droga dla twórcy. Zwłaszcza w czasach, gdy wielu pseudoartystów nie tworzy, ale zwyczajnie stara się produkować piękno. A przecież rzeźba to nie tylko efekt manualnych zdolności człowieka. Ona ma swoją duszę, która ubogaca się każdym, nawet najmniejszym pociągnięciem dłuta. Nie jest głuchym kawałkiem drewna, a jedynie biernym odbiorcą zwierzeń i myśli jej twórcy.
Inspiracja czy zachwyt
Twórczość Mariana Marczyka, od początku jego życiowej przygody z rzeźbiarstwem, inspirowana jest elementami ludowymi. Jak sam przyznaje, słowo „inspiracja” nie jest do końca właściwe. O wiele właściwsze jest – jego zdaniem – „zachwyt”. – Ludowość najbliżej koresponduje z wiarą, nadzieją i miłością – mówi rzeźbiarz z Łazisk. – Jest chyba najmilsza Bogu poprzez swoją pokorę i prostotę. Dla twórcy ludowość jest jakby ponad jego warsztatem, gdzie pasja i miłość przewyższają umiejętności. Zachwycając się nią, tworzy bowiem bardzo osobiście, w niepowtarzalny dla nikogo sposób.
Spod ręki pana Marczyka wyszło już wiele rzeźb. Trudno dziś zliczyć, ile przez minione lata ich stworzył. Jednak o kilku mówi z wielką satysfakcją i nieskrywaną dumą. – Moją największą objętościowo i jedną z najtrudniejszych prac była płaskorzeźba „Ostatnia Wieczerza” (1,70 x 70 cm), która dziś znajduje się w prywatnej kolekcji w Wągrowcu. Dumny jestem także z moich Chrystusów frasobliwych oraz różnych świętych.
Równie często pan Marian rzeźbi grajków, kapele ludowe czy tańczące pary. Ma również pokaźną kolekcję drewnianych ptaków. Wiele jego rzeźb znajduje się w wągrowieckim muzeum, u prywatnych kolekcjonerów, a nawet za granicą. – Czasami jest jednak trudno sprzedać rzeźbę, bo przykro jest się z nią rozstać – mówi rzeźbiarz. – Dlatego też zawsze mam na wszelki wypadek kartkę z napisem: „Dekoracja”. Obecnie pracuje nad figurami ludzi i zwierząt, które zostaną umieszczone w szopce betlejemskiej. Przygotowuje się także do stworzenia drewnianego popiersia Ojca Świętego Jana Pawła II.
Każdy owoc twórczej działalności niesie ze sobą jakieś przesłanie. W tym kontekście dzieła Mariana Marczyka to nie tylko ozdoby wiszące na ścianach czy ustawione na kominkach. Jak sam przyznaje, zawsze pragnie, aby jego twórczość podnosiła ludzi na duchu, dawała im radość i estetyczne zaspokojenie. – Jest niezwykle ważne, by piękno wydobyte ze zwykłości było też dziękczynieniem za artystyczny dar otrzymany od Boga – mówi z przekonaniem Marian Marczyk.