Logo Przewdonik Katolicki

Nie jestem bohaterką

Adam Suwart
Fot.

Z Aleksandrą Banasiak, pielęgniarką ze Szpitala im. F. Raszei w Poznaniu, uczestniczką wydarzeń Poznańskiego Czerwca 1956 roku, rozmawia Adam Suwart W ostatnich tygodniach jest Pani osobą niezwykle zajętą. Odbywa Pani dużo spotkań, opowiadając o Poznańskim Czerwcu 1956 Cieszę się, że doczekałam momentu, w którym mogę przekazywać osobiste świadectwo o tamtych dniach....

Z Aleksandrą Banasiak, pielęgniarką ze Szpitala im. F. Raszei w Poznaniu, uczestniczką wydarzeń Poznańskiego Czerwca 1956 roku, rozmawia Adam Suwart

W ostatnich tygodniach jest Pani osobą niezwykle zajętą. Odbywa Pani dużo spotkań, opowiadając o Poznańskim Czerwcu 1956…
– Cieszę się, że doczekałam momentu, w którym mogę przekazywać osobiste świadectwo o tamtych dniach. To wielka satysfakcja, że mogę świadczyć o tym wielkim zrywie Polaków, którego byłam naocznym świadkiem. Szczególnie ważne jest, żeby prawdę o tych ponurych czasach przekazać młodemu pokoleniu, które na szczęście nie zaznało, czym był komunizm i totalitarne zniewolenie. Muszę przyznać, że młodzi ludzie bardzo chętnie słuchają moich wspomnień. Widać, że prawda historyczna podana jako osobista relacja jest dla nich interesująca. Poprzez konkretnego człowieka nieznana im przeszłość jest dla nich bardziej atrakcyjna i intrygująca.

Mówi Pani, że była świadkiem tamtych wydarzeń, ale przecież także ich aktywnym uczestnikiem, i to w bardzo dramatycznych okolicznościach. Proszę opowiedzieć, jak do tego doszło?
– 28 czerwca miał być dla mnie dniem wolnym od pracy. Wraz z siostrą miałyśmy odebrać z dworca kolejowego naszego ojca, który zamierzał na krótko przyjechać do Poznania z naszej rodzinnej miejscowości. Rano, w drodze na dworzec, zauważyłyśmy, że w mieście dzieje się coś nienaturalnego. Na placu Mickiewicza, wtedy noszącym imię Stalina, było już mnóstwo ludzi. Bezwiednie wplątałyśmy się w tłum. Pamiętam, jakie wrażenie wywarło na mnie zdzieranie czerwonych flag z domu partii. Z placu Stalina wraz z tłumem dostałyśmy się na ulicę Młyńską. Obserwowałam, jak więźniowie wychodzili z oswobodzonego przez demonstrantów więzienia. Byli ubrani w charakterystyczne pasiaki. Wszystko to robiło na mnie niezwykłe wrażenie.

Wkrótce jednak z siostrą wróciłyśmy na Jeżyce, w rejon szpitala, gdzie nie tylko pracowałam, ale gdzie miałam służbowy pokój jako pielęgniarka. Dotarłam na górę do mieszkania, gdzie zastałam już ojca, i wtedy usłyszałam pierwsze strzały. Myślę, że było to chwilę po godzinie jedenastej. Wszyscy wiedzieliśmy, że ulicę dalej znajduje się osławiony budynek – twierdza UB. W całej okolicy panował chaos i z minuty na minutę potęgująca się kanonada wystrzałów. Z okien naszego szpitalnego mieszkania zauważyliśmy, że ludzie padają na ulicy ranni. Dobywały się wołania o pomoc. Z powodu wzmagającego się ostrzału nikt nie wychodził ze szpitala. Wtedy postanowiłam ubrać pielęgniarski fartuch i ruszyć z pomocą. Strach, który czułam, stłumiłam śpiewem. Wtedy, biegając pomiędzy ostrzeliwanymi gmachami, po ulicy, od której bruku odbijały się kule, śpiewałam sobie nieustannie kilka strof z hymnu pielęgniarskiego, wierząc, że mnie nie może nic złego w tym piekle spotkać: „Pielęgniarki na frontach padały, lecz odważnie swą służbę pełniły”. Pomyślałam, że jeżeli padnę, to padnę, ale póki żyję, to tę swoją służbę muszę pełnić.

Komu udzielała Pani pomocy na ulicach?
– Pomagałam każdemu rannemu. Obojętnie z której strony barykady. Pod drzewem leżał chłopak. Przybiegł do mnie drugi z krzykiem: – Choć, pomóż, tam leży mój kolega! – mówił. Opatrzyłam tego rannego, nie wiedząc kto to jest; czy wróg, czy swój. Był to po prostu człowiek potrzebujący. Muszę potwierdzić, że zdecydowanie więcej rannych było po stronie demonstrantów, w kierunku których padły pierwsze strzały z gmachu UB.

Dotarła Pani również do tego osławionego gmachu.
– Za którymś razem, gdy na chwilę wróciłam do szpitala, lekarze zapytali, czy poszłabym z nimi do gmachu UB sprawdzić, czy nie ma tam ludzi potrzebujących pomocy medycznej. Z budynku tego dochodziło bowiem kilkakrotnie wołanie o pomoc medyczną. Zgodziłam się. Lekarze polecili mi, abym wzięła także środki uspokajające, bo podobno w budynku przebywa wiele spanikowanych osób. Z opatrunkami i płynami lubrocalu, wraz z lekarzami, wyruszyliśmy w kierunku gmachu UB. Manifestanci byli bardzo sfrustrowani, widząc, że chcemy tam dotrzeć. Początkowo nie chcieli nas tam wpuścić. Zagrodzili nam drogę. Nie chcieli, byśmy pomogli ubecji. Poza tym myślę, iż obawiali się, że moglibyśmy już stamtąd nie wrócić. W końcu jednak weszliśmy do środka.

Co się tam działo?
– W budynku zajmowałam się głównie rodzinami funkcjonariuszy – były tam kobiety z dziećmi. Wszyscy podenerwowani, a nawet w panice. Siedzieli na podłodze, pod oknami, tak, by być niewidocznymi, ukrytymi przed ewentualnymi strzałami. Niektórzy trzęśli się ze strachu. Podawałam tym ludziom przede wszystkim leki uspokajające. Rannych prawie tam nie było. W pewnym momencie lekarz zapytał w mojej obecności jednego z funkcjonariuszy: – Jak to się stało, że zaczęto strzelać, jak do tego doszło? Funkcjonariusz odpowiedział, że manifestanci rzucali początkowo w UB kamieniami, na co odpowiedziano hydrantem z wodą. – Ale jak ludzie wzięli benzynę i chcieli nam podpalić urząd, to my musieliśmy strzelać – wyznał funkcjonariusz. I lekarz wtedy zapytał przejęty: – To wyście zaczęli strzelać? A ów funkcjonariusz skwapliwie potwierdził. Muszę powiedzieć, że wtedy my wszyscy ze szpitala, obecni w gmachu UB, w chwili kiedy padły te historyczne słowa, intuicyjnie zrozumieliśmy, że musimy ten moment dobrze zapamiętać.

Po wyjściu z gmachu UB poszła Pani dalej pomagać rannym na ulicach. Zapewne widziała Pani wiele dramatycznych scen.
– W tym czasie widziałam też dużo dzieci. Około godziny wpół do pierwszej przed naszym szpitalem zebrała się grupka dzieci. Nagle na ulice wkroczył oddział wojska, które już rozpoczęło pacyfikację miasta. Grupka dzieci w strachu schroniła się pod murem szpitala. Przechodzący żołnierz – młody chłopak – niespodziewanie wymierzył do nich z karabinu, jakby chciał zaraz strzelić. Podbiegłam z pytaniem: – Co ty robisz?! Do dzieci chcesz strzelać? On odpowiedział mi, że ma rozkaz strzelania do wszystkich, którzy się gromadzą na ulicach. Szybko zabrałam dzieci i wyprowadziłam z tego miejsca, przypilnowałam, żeby w miarę bezpiecznie rozeszły się do domów.

Przez cały Czarny Czwartek biegała Pani wśród gradu kul, pomagając potrzebującym. To prawdziwe bohaterstwo. Otrzymała Pani nawet prestiżowy medal im. Florence Nathingale, przyznawany pielęgniarkom za bohaterską postawę podczas wojen i powstań.
– Oczywiście cieszę się z tego wyróżnienia, przyznanego przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Jest ono także uznaniem dla całego Czerwca 1956 roku. Ale osobiście nie czuję się bohaterką. W tamtym pamiętnym dniu po prostu wykonywałam swoją powinność. Myślę, że jako pielęgniarka byłam do tego powołana.

Minął jednak dramatyczny dzień 28 czerwca 1956 roku. Czy kolejne dni i tygodnie przyniosły jakieś konsekwencje Pani ówczesnej postawy?
– Pracowałam nie tylko 28 czerwca, ale także bez snu przez całą noc następnego dnia, w piątek 29 czerwca. W końcu dyrektor wysłał mnie na przymusowy urlop. W sobotę rano pojechałam do rodzinnej miejscowości. W niedzielę był imieninowy obiad mojego ojca, przyszli goście i nagle... podjeżdża milicyjny gazik. Pytają o mnie. Mama zdążyła mi tylko powiedzieć, żebym nie mówiła ani słowa o tym, co usłyszałam na UB na temat pierwszych strzałów. Gazikiem pojechałam na przesłuchanie do Poznania, na Kochanowskiego. Wtedy dopiero naprawdę się bałam. Na UB bez przerwy mnie pytano, co widziałam, co słyszałam i co wiem. Ja uparcie odpowiadałam, że co robiłam, to oni sami widzieli – chodziłam, zbierałam rannych na ulicy i udzielałam pomocy. Co słyszałam, nie wiem. Ja po prostu wykonywałam swoją pracę i niewiele poza tym pamiętam. Te pytania i ciągle te same odpowiedzi padły tego dnia kilkanaście razy. Zadawano mi je co pół godziny. Ciągle zmieniał się przesłuchujący. Trwało to od 13 do 21. W pewnym momencie musiałam iść do ubikacji. Zaprowadzono mnie. W toalecie otworzyłam małe okno. Wychodziło ono na jakiś wewnętrzny dziedziniec tego ponurego gmachu. W środku spacerniaka było wysokie, drewniane podium. Stał na nim mężczyzna z pejczem, a dokoła chodzili ludzie ze związanymi z tyłu rękami. Mężczyzna bił ich niemiłosiernie. Gdy to zobaczyłam, byłam tak przerażona, że po wyjściu z ubikacji tak płakałam, że ubecy nie mogli już ze mną rozmawiać. Ten krótki widok mi wystarczył – nie nadawałam się do żadnego przesłuchania i zostałam wypuszczona do domu.

Jest Pani nie tylko świadkiem tamtych historycznych wydarzeń, ale i aktywnym popularyzatorem wiedzy o nich. Nadal, od ponad 50 lat, pracuje Pani w szpitalu Raszei, szefuje Stowarzyszeniu Poznańskiego Czerwca. Co sądzi Pani o pomyśle umieszczenia na Poznańskich Krzyżach napisu: „ O Boga”, poprzedzającego dotychczasowe hasła: „Za wolność, prawo i chleb”?
– Jest to całkiem potrzebne i uzasadnione. Już wielokrotnie mówiłam, że ludzie w czerwcu 1956 roku upomnieli się nie tylko o podstawowe prawa socjalne i obywatelskie, ale i o religię w szkołach, o Boga. Śpiewano wtedy przecież pieśni religijne: „Boże coś Polskę, „My chcemy Boga”; na placu Stalina wznoszono takie hasła, wypisywano je na transparentach. Jestem przekonana, że także dziś w Poznaniu, wśród ludzi, takie wartości są bardzo ważne. Szczególnie trzeba o nich pamiętać w miejscu, gdzie tak bardzo chciał się modlić Jan Paweł II, na co nie zgodzono się podczas jego pierwszej wizyty w Poznaniu w 1983 r., a co stało się 14 lat później, już w wolnej Polsce. Myślę, że warto upomnieć się o Boga w tym historycznym miejscu.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki