Przy ulicy Gwardijskiej
ks. Andrzej Ziółkowski
Fot.
Gdzieś w ogromnym zamieszaniu, w splocie słów, mieszaninie języków, usłyszałem: - Andriej, chociesz pojti wmiestie s nami tieatr? Cóż można w takim momencie powiedzieć? Jestem w Kijowie i ktoś mi proponuje teatr. Ucieszyłem się. Kto by nie przyjął... - Biezusłowno! Idu s wami! Innych pytań nie zadawałem. Ale kiedy wsiadaliśmy do samochodu wiedziałem, że nie będzie to zwykły...
Gdzieś w ogromnym zamieszaniu, w splocie słów, mieszaninie języków, usłyszałem: - Andriej, chociesz pojti wmiestie s nami tieatr? Cóż można w takim momencie powiedzieć? Jestem w Kijowie i ktoś mi proponuje teatr. Ucieszyłem się. Kto by nie przyjął... - Biezusłowno! Idu s wami! Innych pytań nie zadawałem. Ale kiedy wsiadaliśmy do samochodu wiedziałem, że nie będzie to zwykły teatr i sztuka, i aktorzy.
Akt I
Na miejscu, na ulicy Gwardijskiej 2A, nie było żadnego budynku teatru - wiata zasłaniała przed deszczem, ale nie chroniła od wiatru. Nikt nie sprzedawał biletów - wpuszczono tych, którzy zechcieli przyjść. Widzów przyszło niewielu - około osiemdziesięciu. Nie było foteli - zwyczajne stare krzesła z metalowymi obręczami. Nikt nie sprzedawał programu, bo go nie było. Nie było wytwornie ubranych - większość przyszła ubrana tak jak na co dzień. Jedynie niebo nad Kijowem, jeszcze chłodnym, bo kwietniowym, było konferansjerem - zapowiedziało, że oto za chwilę rozpocznie się sztuka, bogata w treść, ale niezmiernie uboga w formę. O cierpieniu. Wszystko wokół nie przypominało ani teatru, ani owego napięcia, które towarzyszy sztuce, a jednak... a jednak znalazłem się w samym centrum tajemnicy - kiedy to "słowo staje się ciałem" - rodzi się w sercu i umyśle tych, którzy teatr tworzą - aktorów i widzów.
Byłem w "teatrze" na sztuce pt. "Ceńcie swoje cierpienia".
Akt II
Nie było gongu na rozpoczęcie. Jedna z sióstra od Matki Teresy z Kalkuty zapowiedziała przed rozpoczęciem spektaklu, że za chwilę będziemy świadkami czegoś, co wydarzyło się naprawdę. A ponieważ dla naszych sióstr i braci prawosławnych był to akurat Wielki Piątek (29 kwietnia 2005 r.), dlatego tym bardziej sztuka ta przybliża nam wszystkim to, co się wydarzyło dwa tysiące lat temu i co dla wszystkich ludzi na całym świecie ma niebywałe znaczenie - cierpienie, śmierć i zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa.
Kurtyna, jakaś zwykła zasłona zawieszona na drucie, rozsunęła się. Zrobiło mi się chłodno. Mimowolnie zasunąłem szczelnie zamek kurtki. Wiatr zawiewał z północnej strony... Spojrzałem dyskretnie na widzów. Wszyscy oni - kobiety i mężczyźni - to bomże z Kijowa (bez określonego miejsca zamieszkania - kloszard, bezdomny). Wychudłe postaci, ubrani w znalezione gdzieś na wysypisku rzeczy, zaniedbani, nieumyci, cuchnący, przepici, głodni...
Ale najbardziej przemawiają swoim wzrokiem. Ich oczy, wpatrzone często w martwy punkt, w jakąś bezmierną dal... - tak jak to zdarza się każdemu z nas - to oczy przenikliwe, mówiące "a ty, człowieku, inny od nas, co tu robisz? Nie pasujesz do nas!". Czasami spotykaliśmy się oczyma i przez ułamek sekundy patrzyliśmy na siebie. Wszystko można przeczytać w takim jednym spojrzeniu: ból, zwątpienie, rozpacz, beznadzieję, wewnętrzny płacz, żal do całego świata. W tym spojrzeniu można usłyszeć jedno z najważniejszych pytań: Pocziemu eto naszło mienia?, dlaczego spotkało to mnie.
Akt III
Kurtyna znów poszła w bok. Nie wszystkie słowa rozumiałem, bo "aktorzy" mieli tylko jeden mikrofon i to na dodatek źle go używali. Zorientowałem się, że "reżyser" połączył sceny z życia biednego chłopca - Romy - z ostatnimi scenami z życia Chrystusa. Matka nie dba o swego syna. Roma jest ponadto chory. Cienie podświetlonego Chrystusa przypomniały mi dzieciństwo, kiedy to tato uczył nas "puszczać zajączki na ścianie". Roma prosi o coś matkę. Ta zaś pije wódkę z jakimś przygodnym mężczyzną. Widzowie reagują śmiechem. Z czego się śmieją? Przecież to nie jest do śmiechu. Głos "z offu" mówi: "On wziął na siebie nasze cierpienia...".
Jedna z siedzących przy mnie kobiet śmieje się głośno. Nagle dostrzegam w jej oczach łzy. Ona płacze, bo Roma jest bezsilny tak samo jak ona, zagubiona na Piwdennym Wokale (Dworcu Południowym). Co ma czynić w takich chwilach, gdy świat pędzi "wypasionymi samochodami", gdy w restauracjach piwo kosztuje dwadzieścia hrywien, a jej życie tak się potoczyło, że nie ma na kawałek chleba, a trochę ciepłej zupy czeka u katolickich sióstr zakonnych.
Akt IV
Nagle maleńka, może pięcioletnia dziewczynka, zaczyna płakać. Żal jej Romy. Mama tłumaczy jej: Saszeńko! Saszeńko! To tylko tak na niby. Nie płacz, to nie jest naprawdę, to tak na niby. Ten chłopczyk tylko gra Romę.
Ale Saszeńka, nieutulona w smutku, zanosi się płaczem, wpada w spazmy. Mama musi z nią wyjść. Nikt się nie dziwi małemu dziecku. Przecież Roma rzeczywiście jest chory i samotny. Jest chory i samotny w tysiącach biezprizornych, bez opieki, włóczących się po ulicy.
Po chwili większość ma łzy w oczach. To z powodu Saszeńki, Romy... Rzeczywistość splata się z wymyślonymi scenami. Już nie wiem, czy to ja jestem w sztuce, czy to ona jest we mnie.
Akt V
Łzy bezsilności są jedyną formą obrony, są ogromnym krzykiem biednych, ubogich, niewinnie cierpiących, odrzuconych przez ludzi, wyrzuconych poza nawias społeczeństwa.
Nagle przypomniał mi się bomża z krakowskiego dworca PKP. Zaczepił mnie i grzecznie się przedstawił: - Jędrek jestem. Daj złotóweczkę na bułeczkę. - Ja też jestem Jędrek. Nie daję pieniędzy. Chodź, kupię ci bułkę. Podszedłem do lady bufetu. - Jaką chcesz zupę? Popatrzył na mnie dziwnym wzrokiem. Cholera! Głupie zadaję pytania. Człowiek głodny wszystko zje, pomyślałem. - Proszę nalać pełny talerz pomidorowej temu panu. Ja płacę. - Dwa osiemdziesiąt. Rozglądam się za Jędrkiem. Nie ma go. Wymownie patrzę na bufetową: I co ja mam robić z tą zupą? - Ee, niejednego już oni oszukali. Pan nie jest pierwszy. Oni tylko pieniądze wyłudzają.
Stoję przy ladzie. Plecak mi ciąży. Nie chodzi mi o te trzy złote, tylko o to, że Jędruś mnie w balona zrobił. Nagle patrzę, a oto Jędruś idzie, ale nie sam, lecz z "Jędrusiową". Głupio mi się zrobiło. Osądziłem go - i zostałem osądzony.
Akt VI
Patrzę na czerwone tulipany. Pełno ich w siostrzanym ogrodzie. Ukraszają rzeczywistość.
Sztuka dobiega końca. Roma umiera na szpitalnym łóżku. Z tyłu za nim "cień przechodzącego Chrystusa". Przy chłopcu lekarz i salowa - gra ją młodziutka blondynka. Wpada matka Romy. Pada na kolana przed synem: "Syneczku, wybacz mi". Matka nawraca się. Salowa już nie krzyczy na chłopca, lecz... płacze.
Na Mszy Świętej jest nas niewielu: paru świeckich, trzech kleryków, cztery siostry i trzech misjonarzy. Podczas krótkiej homilii rozdaję kwiaty. Potem zbieram je i wkładam do flakonu, tłumacząc sens wspólnoty Kościoła. Ale myśli moje wciąż krążą wokół małego Romy i tego, co się dzisiaj wydarzyło na skromnej Gwardijskiej ulicy - słowo w prawosławny Wielki Piątek znów ciałem się stało.