Temat wręcz się narzucał. Ustąpienie Benedykta XVI i wybór Franciszka to jedno najważniejszych wydarzeń XXI w. Producentem filmu jest Netflix – do niedawna wiodąca światowa internetowa „wypożyczalnia” filmowa, a od niedawna dostawca filmów, które w popularny sposób podnoszą fundamentalne kwestie naszej cywilizacji. W tegorocznym filmie Odkrycie Robert Redford grał naukowca, który empirycznie udowodnił istnienie duszy nieśmiertelnej. Tyle że nie był w stanie zapanować nad konsekwencjami rewelacji, którą ogłosił. Z kolei odkrycie tegorocznego Cannes, film Okja, odsłania tabu, jakim jest w naszej cywilizacji cierpienie zwierząt.
Scenariusz filmu o papieżach wyszedł spod pióra angielskiego dramaturga Anthony’ego McCartena. Sztuka, którą napisał wcześniej, koncentruje się na kontraście dwóch osobowości i dwóch spojrzeniach na Kościół. Benedykt widzi w chrześcijaństwie przede wszystkim Boski Ład, potężny gmach, w którym ludzkość może znaleźć schronienie na dziejowych zakrętach. Jest papieżem integralnym, chciałoby się powiedzieć – tomistycznym. Natomiast kardynał Jorge Mario Bergoglio jest z ducha raczej augustiański. W Kościele dostrzega przede wszystkim Boski płomień, „Ducha, który wieje, kędy chce” i wydobywa to, co najlepsze, z każdego człowieka. Czasem nagle i paradoksalnie. Żywiołem apostolskim Benedykta jest seminarium naukowe. Żywiołem Franciszka jest kazanie z ambony wiejskiego kościółka. Nie ma miedzy nimi konfliktu – scenariusz filmu przenika przesłanie, że Kościół oddycha wieloma płucami. I wszystkich potrzebuje.
Aktorów także obsadzono z wyczuciem. Jonathan Pryce (ostatnio Wielki Wróbel w Grze o tron) to jeden z najwybitniejszych aktorów brytyjskich (Złota Palma w Cannes za rolę w filmie Carrington). Wyspecjalizował się w rolach mężczyzn władczych, choć chłodnych i zdystansowanych. Nie mniej wybitny Anglik Anthony Hopkins to odwrotne emploi. Grywa mężczyzn, których trawi nieugaszony wewnętrzny ogień, neurotyków, czasem szaleńców, typy demoniczne. Ich ekranowy „pojedynek” może się okazać najciekawszą aktorską konfrontacją dekady. Najwyższy czas, by kwestie związane z instytucją Kościoła i papiestwa doczekały się dzieł wybitnych.
Apostolat dla miliardów
Od co najmniej stu lat film jest jednym z czynników, które najsilniej kształtują naszą cywilizację. Przy tym widz – pod każdą szerokością geograficzną – jest najczęściej osobą religijną. Nic więc dziwnego, że chrystianizacja sztuki filmowej stała się jednym z ważniejszych wątków nauczania kościelnego. Jeszcze w dobie przedpoborowej, w 1955 r., Pius XII przypominał: „Większość ludzi wierzy w Boga i w ich życiu uczucia religijne zajmują znaczące miejsce. Nic więc bardziej naturalnego i właściwego, jak wziąć to właśnie pod uwagę przy realizacji filmu”. Z tym że papież nie wymagał, by każdy film stawał się wizualną katechezą, rozumianą wprost: „Czasem wystarczy w filmie jakieś napomknienie, słowo o Bogu, jakaś myśl zwrócona ku Niemu, westchnienie pełne ufności, wezwanie pomocy Boskiej”.
Nauczanie Vaticanum II wprowadziło do kwestii „Kościół a sztuka filmowa” nowy ton. Dekret Inter mirifica podkreśla, że świat wiary i świat sztuki są wobec siebie autonomiczne, ale jednocześnie nic tak sugestywnie nie odda przeżycia religijnego jak dzieło artystyczne, a w skali masowej – dzieło filmowe. Idealny obraz filmowy powinien więc łączyć śmiałą, oryginalną wizję artystyczną z przesłaniem metafizycznym. To zadanie niełatwe, ale przecież wykonalne, o czym świadczą arcydzieła sygnowane przez największych: Andrieja Tarkowskiego, Krzysztofa Kieślowskiego czy Luisa Bunuela.
Refleksja nad filmem jako orędziem religijnym jeszcze wyraźniej ujawniła się w nauczaniu Kościoła za pontyfikatu Jana Pawła II. Kardynał Andrzej Deskur zajmujący się w Watykanie problematyką mediów przypomniał w 1986 r., że z początkiem XXI w. będzie nas na świecie więcej o dwa miliardy. I dla tych „dodatkowych” miliardów po prostu nie uda się przygotować odpowiedniej liczby katechetów: świeckich i duchownych. Tę rolę powinny przejąć media, na czele z filmem jako najbardziej sugestywnym środkiem przekazu. A przecież także wobec filmu, który nie jest ilustrowaną katechezą, należy stawiać pewne wymagania. Mówił o tym Jan Paweł II w czasie swojej wizyty w Hollywood w 1987 r. Nawoływał bossów amerykańskiego przemysłu filmowego do wzięcia odpowiedzialności za treści, jakie z ich filmów przenikają do serc i umysłów widzów na całym świecie. W ustach Jana Pawła II taki apel brzmiał wyjątkowo naturalnie, ponieważ był to pierwszy papież, który tworzył „wydarzenia medialne”, jakimi stawały się jego pielgrzymki czy audiencje generalne.
Wielki papież, mały film
I tu aż się prosi pytanie: jak film poradził sobie z osobą naszego papieża? Otóż, niestety, nie najlepiej. Pamiętne okazały się zwłaszcza dwa filmy reżysera włoskiego Giacomo Battiato: Karol – człowiek, który został papieżem (2005 r.) i Karol – papież, który pozostał człowiekiem (2006 r.). Ten ostatni w zaledwie dziesięć dni od premiery ściągnął do kin pół miliona widzów. Z kolei amerykańska biografia Jan Paweł II (2006 r.) autorstwa Johna Kenta Harrisona zmobilizowała u nas dwa miliony widzów.
Pierwszy z tych filmów był niejako biografią oficjalną. Battiato – w dorobku ma filmowe życiorysy Stradivariusa i Casanovy – przedłożył swój scenariusz w Sekretariacie Stanu Stolicy Apostolskiej jeszcze za życia Jana Pawła II, który projekt zaaprobował. Reżysera papież przyjął na audiencji, udzielił mu kilku wskazówek i pobłogosławił Piotra Adamczyka, odtwórcę roli tytułowej. W rezultacie powstał pożyteczny film oświatowy, ale też niewiele więcej. Nasz papież to charyzmatyczny lider, który wznosi się ponad brudne i spienione wody XX w. Doskonale porozumiewa się z tłumami pod każdą szerokością geograficzną, zdradza świetne wyczucie mediów. Jego obecność w Kościele i świecie określają znamienne interwały historii: powstanie „Solidarności”, upadek muru berlińskiego, zamach na WTC. Spora część ludzkości – niekoniecznie chrześcijańska – pragnie w nim widzieć moralny azymut, znak nadziei.
Szkoda tylko, że to wszystko jakoś tak na dystans. Film raz po raz ześlizguje się w kronikę dworską: papież nawiedza, błogosławi, przyjmuje koronowane głowy, głaszcze główki dzieci. Wszystko do muzyki Ennio Morricone, która raz po raz bierze „górne C” i brzmi jak dworskie fanfary. I włoski reżyser odpuszcza sobie szczegóły, co niekiedy sprowadza efekty komiczne. Przykładowo: aktor, który gra kardynała Ratzingera, jest niski, otyły i rudy. Efekty więc bywają przeciwne do intencji reżysera – w jego dziele papież rzadko „pozostaje człowiekiem”.
Widownia przyjęła film raczej jako kolejny przejaw kultu religijnego niż jako dzieło filmowe. Krytyka branżowa przypomniała tylko, co i tak oczywiste, że nie wystarczy wziąć na warsztat postać wybitną, szlachetną, świętą i promienną, by od razu powstało znaczące dzieło filmowe. A przeciwnie – reżyser miernych talentów po prostu nie jest w stanie „udźwignąć” swego bohatera i zamiast poddać go twórczej interpretacji prawi mu komplementy. Przykro to pisać, ale właśnie wtedy, gdy na polskie ekrany wchodził pierwszy film Battiato o naszym papieżu – artystycznie mniej niż średni – oglądaliśmy dzieło bezdyskusyjnie wybitne pod tytułem Upadek (2004 r., reż. Oliver Hirschbiegel). Rzecz dotyczyła ostatnich dni jednego z największych zbrodniarzy XX wieku – Adolfa Hitlera…
Papieskie faux pas
Amerykański film o papieżu Jan Paweł II też był ryzykowny. Jon Voight to niezły aktor, w dodatku z twarzy i z postury bardzo do papieża podobny. A jednak ta decyzja obsadowa zgrzyta, bo przecież Voight od debiutu (Nocny kowboj, 1969 r.) specjalizował się przez całe dziesięciolecia w rolach łajdaków. Jan Paweł II z twarzą etatowego niegodziwca to już co najmniej o jeden krok za daleko. Podobnych pomyłek obsadowych było tam więcej. W fabule – mnóstwo naiwności. Ot, oglądamy kardynała Wojtyłę w przerwie obrad Vaticanum II, jak tłumaczy – na korytarzu! – kolegom kardynałom elementarne zasady funkcjonowania Kościoła. Bo oni zapewne ich nie rozumieją…
No i notujemy zwykłe niedbalstwo, rażące zwłaszcza polskiego widza. Oto scena, w której młody Karol Wojtyła wybiega z katedry na Wawelu i w tej samej sekundzie staje na krakowskim Rynku. Oczywiście krakowski Rynek wydał się reżyserowi bardziej filmowy niż ciasny dziedziniec wawelski i z dwóch kościołów zrobił jeden. Gdyby rzecz dotyczyła dwóch kościółków na Podhalu, można by nie mieć pretensji. Ale jeżeli chodzi o dwie najważniejsze świątynie w biografii kardynała Wojtyły, to już niewybaczalny błąd. I gruby nietakt wobec polskiego widza. Bo trudno sobie wyobrazić, by w jakimkolwiek filmie papież wychodząc z bazyliki św. Piotra w Watykanie od razu stanął przed, powiedzmy, Koloseum. Przecież krytyka całego świata wyśmiałaby reżysera ze szczętem. Ale ponieważ rzecz dotyczy jakiejś tam Polski, więc można sobie pozwolić na takie kiksy.
Niestety, znacznie bardziej żenującej gruboskórności dopuścił się aktor Piotr Adamczyk, który „dał twarz” naszemu papieżowi w aż dwóch filmach, oglądanych przecież w czasie szczególnym, bo w okresie żałoby po jego śmierci. Otóż bezpośrednio po kreacjach papieskich Adamczyk przyjął rolę w dość głupawej i pieprznej komedyjce Testosteron (2007 r.) i na plakatach reklamujących film zaprezentował się z opuszczonymi spodniami i w pozie mocno wyuzdanej. Minimum wyczucia, minimum przyzwoitości!
Mały Karol idzie na Kalwarię
No i mamy jeszcze film o Janie Pawle II, w którym papieża nie ma prawie wcale, ale trafiają się interesujące okruchy fabularne. To film Z dalekiego kraju, który za włoskie pieniądze nakręcił w 1981 r. Krzysztof Zanussi. Scenariusz napisał Jan Józef Szczepański, publicysta „Tygodnika Powszechnego” i autor mocno przekorny wobec oficjalnych wersji polskiej historii. Kronikę życia Karola Wojtyły jego pióra otwiera scena, w której mały Karol towarzyszy ojcu w pielgrzymce do Kalwarii Zebrzydowskiej, gdzie odbywa się misterium Męki Pańskiej. Chłopiec w pewnym momencie wyrywa się spod ojcowskiej kurateli i biegnie do karczmy. I tam patrzy w osłupieniu, jak „Jezus”, który dopiero co cierpiał na krzyżu, teraz rozparł się na ławie, zdjął koronę cierniową i żłopie piwo z kumplami. Mały Wojtyła nie może oderwać oczu od tej sceny. Może wówczas zakiełkowała w chłopięcej głowie myśl, że chrześcijaństwo to nie pozór, umowa, celebra, lecz znacznie więcej, znacznie dalej. Trudno się oprzeć wrażeniu, że gdyby w filmach o Janie Pawle II było mniej hołdu, a więcej namysłu, mocniej zbliżałyby one widza do tej postaci.
W nawiązaniu stara anegdota, która jednak nie wydaje się tracić na aktualności. Przed wojną prosperował w Polsce malarz Jan Styka, artysta skromnego talentu, ale za to nieumiarkowanej pobożności. Do tego stopnia, że gdy malował postać Chrystusa, pracował na kolanach. I wówczas Pan Jezus miał przemówić do niego z obrazu: „Janie, ty mnie nie maluj na kolanach. Ty mnie maluj dobrze”. Nic dodać.