Logo Przewdonik Katolicki

Granice bezwstydu

Piotr Bernatowicz
Fresk Spotkanie przy Złotej Bramie autorstwa Giotto di Bondone fot. Wikipedia

Erotyka w sztuce zawsze istniała i istnieć będzie. Pytanie dotyczy raczej tego, o jakiej formie erotyki jest mowa i gdzie istnieją granice oddzielające ją od prymitywnej pornografii.

Historyk sztuki, który zostanie poproszony o wypowiedź dotyczącą związku sztuki i erotyki, nabierze głęboko powietrza w płuca, by wygłosić obszerny wykład o obecności pornograficznych wątków w sztuce europejskiej, poczynając od egipskiego erotycznego papirusu z Turynu czy podobnych przedstawień na greckich wazach, nie omieszka też zrobić wycieczek w inne kultury, wspominając o hinduskich świątyniach w Khadźuraho. Wspomni o renesansowych I Modi Gulio Romano, a skończy na Źródle świata Courbeta lub nowszej sztuce, gdzie motywów erotycznych także nie brak.
Pierwszy wniosek będzie taki, że tematyka erotyczna w sztuce zawsze się pojawiała i pewnie będzie się pojawiać. Drugi wniosek jest niejako krokiem do przodu, aby uznać, że właśnie dlatego, że jest to jeden z trwałych elementów kulturowego dziedzictwa, nie należy dziś z powodu obecności jakiekolwiek formy erotyki w sztuce robić problemu.
 
Wstydliwy wstyd
Drugi wniosek jest wątpliwy, ale pierwszy jest chyba jak najbardziej słuszny. Sztuka zawsze będzie w jakiś sposób dotykała przeżywania ludzkiej seksualności. To wniosek z prostego faktu, że jesteśmy istotami seksualnymi z natury. Zdajemy sobie jednak również sprawę z tego, że istnieje pokusa podporządkowania aktów seksualnych różnym celom, innym niż te, które z czystej natury wynikają. Zawsze będzie przecież tak, że wyzwolony akt seksualny będzie prowadził nieuchronnie do braku kontroli. Efektem tego jest zapanowanie seksualności nad nami, a nie nas nad nią. Naiwne tzw. wyzwolenie seksualne jest bowiem obudzeniem czegoś, z czym człowiek nie potrafi sobie ostatecznie poradzić, bo go przerasta. Dlatego właśnie, że człowiek w wymiarze fizycznym nie jest czystą naturą, tzn. taką, jaką stworzył Bóg, ale obarczony jest grzechem pierworodnym. Naturalny, czyli uwzględniający swój stan po grzechu pierworodnym, jest człowiek okrywający swoją nagość, a nie udający z naiwnością lub pychą, że – jak zwierzęta – nie zna grzechu.
Zbawiennym darem jest więc wstyd. Niedawno natrafiłem na ciekawy mem, czyli rysunek funkcjonujący głównie w sieci, popularnej autorki tego typu prac, Marty Frej. Przedstawia dziewczynę, alter ego autorki, która przed wyjściem z domu sprawdza kieszenie kurtki. „Kluczyki mam, telefon mam, wstydu nie mam, mogę wyjść…” – głosi napis obok postaci. Jak się okazało, ten mem jest bardzo popularny. Być może i autorka i jej fani uznają tą pracę za bardzo dowcipną i lekką. Mnie jednak przykuła trafność obserwacji i jej powaga. W mgnieniu oka dotarło do mnie, że współczesność uznaje wstyd nie tyle za rzecz wstydliwą, opresyjną, co za rzecz zbędną, którą w naturalny sposób należy odłożyć na półkę, wychodząc z domu. Kluczyki od samochodu i telefon w tym rysunku są atrybutami niezależności, jakie daje współczesna technika. Człowiek wyposażony w nowoczesne gadżety może zapomnieć o tak staromodnych urządzeniach jak wstyd.
 
Na granicy bezwstydu
Jednak wstyd nie jest tylko darem, który nas chroni. Wydaje się, że świadomość wstydu jest też konieczna dla artysty. Zwłaszcza dla takiego, który w swojej sztuce chce pokazywać rzeczy rozciągające się poza granicą wstydu. Balansowanie na tej granicy buduje napięcie w dziele sztuki i pozwala przekroczyć próg dosłowności. Okrycie ciała spowoduje, że będziemy o tym ciele intensywniej myśleć. Myśleć będziemy intensywniej, im okrycie będzie bardzie skąpe, a granica wstydu bardziej wyraźna. Można się w tej grze zagubić, można też balansując na granicy wstydu, niebezpiecznie zbliżać się do bezwstydu. Często wtedy oburzony głos osoby lub instytucji aktywizuje granicę wstydu i musimy się zastanowić, czy artysta jej nie przekroczył. Różne epoki różnie tę granicę wyznaczają. Myślę jednak, że żaden z artystów balansujących na tej granicy, nie powie o swoim dziele, że jest pornograficzne, nawet jeśli ktoś z odbiorców dojdzie do takiego wniosku. Diego Velazquez, wspomniany Gustave Courbet czy Władysław Podkowiński chcieli pokazać w swojej sztuce coś więcej niż po prostu nagie ciało czy jego intymny fragment, chociaż wielu odbiorców uważało ich dzieła za pornograficzne.
Odnoszę jednak wrażenie, że w dyskusji wokół włączenia elementów pornografii w ramy spektaklu teatralnego we wrocławskim Teatrze Polskim, co jest powodem powstania tego tekstu, tkwi zgoła odmienny problem. Przede wszystkim nikt tu nie stara się nas przekonać, że nie jest to pornografia. Przeciwnie, zatrudnia się artystów porno, po to, by odtwarzali swoje smutne rzemiosło na scenie. Minister kultury, który protestuje, nie nazywa pornografią czegoś, co ktoś inny nazywa sztuką. Obrońcy przedstawienia bronią prawa do pokazywania pornografii na scenie. Jest to rzeczywistość, jak z obrazka Marty Frej, z której zniknął wstyd.
 
Artystyczne narzędzie
By zilustrować, z jakim światem mamy do czynienia, przywołam reklamę amerykańskiej artystki Lyndy Benglis, która pojawiła się w czasopiśmie Art Forum w 1974 r., a która stała się szeroko komentowaną pracą w ramach tzw. sztuki feministycznej. Artystka pozowała nago (ubrana tylko w przeciwsłoneczne okulary) z wielkim lateksowym penisem trzymanym na wysokości łona. Miał to być feministyczny protest tejże twórczyni przeciwko zdominowaniu świata sztuki przez mężczyzn. By zrozumieć sens tego gestu, trzeba wiedzieć, że w wyznających freudyzm umysłach postępowych intelektualistów, którzy dziś i w naszym kraju powszechnie nauczają na uniwersytetach, kultura patriarchalna jest automatycznie uznawana za kulturę dominacji męskiej seksualności. Innymi słowy, dominująca rola mężczyzn w różnych ważnych obszarach życia (abstrahuję tutaj od kwestii czy jest to słuszne czy nie) wynikać ma po prostu z tego, że z natury są obdarzeni męskimi narządami seksualnymi. Po prostu żyliśmy i żyjemy w permanentnym spisku właścicieli męskich organów seksualnych, z którego Freud i jego następcy cierpliwie nas wyzwalają. Widziane w tej perspektywie umysłowej działanie Lyndy Benglis jest gestem przejęcia narzędzia kontroli nad przedmiotem męskiej dominacji. To gest rewolucji – dosłownie przejęcia narzędzia kontroli.
Powyższy przykład i mój komentarz zmierza do tego, że mniej więcej od czasów kontrkultury przełomu lat 60. i 70. pornografia stała się narzędziem artystycznym, które ma służyć rozmontowywaniu patriarchalnej kultury (choć korzeni takiego działania trzeba szukać w międzywojennym surrealizmie). Pornografia stała się instrumentem rewolucji seksualnej. Wydaje się to paradoksalne, że ruchy feministyczne z jednej strony tępiły tradycyjną pornografię, jako uprzedmiotowiającą i upodlającą kobiety (czym faktycznie ona jest), a z drugiej strony owocowały realizacjami artystycznymi w rodzaju przywołanej powyżej pracy Lyndy Benglis. Jednak nie jest to paradoksem, jeśli spojrzymy na rzecz z perspektywy logiki rewolucji, czyli odwracania porządku: zamieniania tego, co doceniane i obecne na scenie kulturowej na to, co marginalizowane i pozostawione poza sceną. Narzędzie jest używanie w sposób chłodny i wykalkulowany. Nie chodzi o grę z erotyką, poszukiwanie – udane czy nie – piękna ludzkiej seksualności, lecz o to, by atakować pornografią.
 
Marketing i rewolucja kulturowa
I dokładnie z czymś takim – jak sądzę – mamy do czynienia w przypadku wrocławskiego spektaklu. Elfride Jelinek, austriacka pisarka, feministka i komunistka, używa swego talentu właśnie z misją obnażania mrocznych i okrutnych popędów, które rzekomo mają tkwić u fundamentów tego, co pod pojęciem kultury uważamy za najbardziej wartościowe i godne szacunku. Artystka chce nam pokazać tę prawdę o człowieku, którą głosił Zygmunt Freud i jego intelektualni naśladowcy. Na łamach tego pisma nie trzeba nikogo przekonywać, że z chrześcijańskiego punktu widzenia jest to pseudoprawda, chociaż i chrześcijanie wiedzą, że w sercu człowieka tkwi wiele mrocznych i okrutnych rzeczy. W gruncie rzeczy pani reżyser tego spektaklu wykazała się trafną intuicją, włączając w ramy spektaklu elementy porno. Pokazała przez to bez zbędnego kamuflażu do czego owa sztuka zmierza.
Oczywiście takie instrumentalne traktowanie pornografii wiąże się też z innym, marketingowym sensem. Dział marketingu Teatru Polskiego we Wrocławiu wykorzystał to jako element nagłaśniania sztuki, zresztą skutecznie. Podobnie zdjęcie Lyndy Benglis było także reklamą wystawy tej artystki, też skuteczną. Myślę jednak, że to wykorzystanie marketingowe jest czymś pochodnym, nawet jeśli inicjatorzy wystawienia sztuki Jelinek i włączenia pornograficznych epizodów w ramy teatru myślą inaczej. Jest to symbol zachodniej rewolucji kulturowej, która coraz silniej do nas dociera. Na razie – na co wskazują ostatnie wybory prezydenckie i parlamentarne – bronimy się przed nią. Ale jak to na wojnie, nie wiadomo jakie będą kolejne bitwy.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki